Przyznam się na samym początku, że Jake Gyllenhaal jest jednym z moim ulubionych aktorów – fantastyczny w Wolnym Strzelcu (gdzie sam film nawet jeśli nie jest najlepszym jakie widziałem w 2014 roku, to na pewno łapie się do ścisłej czołówki), świetny w Zwierzętach Nocy czy Labiryncie. I to właśnie z powodu roli amerykanina zabrałem się za obejrzenie Stronger czy też po polsku – Niezwyciężonego. Film w reżyserii Davida Gordona Greena opowiada historię Jeffa Baumana, który wskutek eksplozji bomby podczas bostońskiego maratonu w 2013 roku stracił obie nogi.
Na początku mamy krótkie przedstawienie głównej postaci. Jeff Bauman jest portretowany jako duże dziecko. Ma już prawie 30 lat, lecz wciąż mieszka z matką. Żyje bez większych aspiracji życiowych. Czas wypełnia mu praca w sklepie i śledzenie poczynań lokalnej drużyny – Red Soxów – z grupą znajomych w pobliskim barze. Ten tryb życia nie odpowiada jego ukochanej – Erin (w tej roli Tatiana Maslany), która dopiero co z nim zerwała. Jeff próbuje odzyskać jej względy i z tego powodu kibicuje jej na mecie maratonu. Tam staje się jedną z setek ofiar zamachu bombowego.
Jeff ląduje w szpitalu, a gdy się budzi twierdzi, że widział zamachowca. Jego informacje podobno bardzo pomagają w śledztwie FBI. „Podobno” ponieważ w filmie o śledztwie nic więcej nie słyszymy. Wątek, który pojawia się tak szybko i sprawia wrażenie istotnego zostaje urwany w sposób dla mnie mało zrozumiały. Trudno, seans trwa dalej. Jeff wraca do domu gdzie rodzina traktuje go jak bohatera. Cały naród traktuje go jak bohatera. W tym całym zamieszaniu mamy szczyptę kameralnego człowieczeństwa – godzenie się z kalectwem, relacje z rodziną, która wydaje się czerpać całymi garściami z nowo nabytej sławy krewnego, oraz związek z Erin. Moim ulubionym momentem przez całe dwie godziny seansu jest scena, w której Jeff budzi się w swoim łóżku i próbuje wstać z niego jak gdyby nigdy nic. Oczywiście zostaje boleśnie sprowadzony na ziemię. Dosłownie.
Jednak Jeff nie jest jedyną osobą, na której swoje piętno odcisnęła tragedia. Erin, która dopiero co z nim ponownie zerwała i nie chciała wracać do tak niedojrzałego mężczyzny, teraz ma poważny dylemat. Nie może przecież zostawić osoby, która jej tak bardzo potrzebuje. W tej sytuacji bez wyjścia krył się potężny potencjał, który został zmarnowany. Reżyser uraczył nas dosłownie jednym momentem, w którym przedstawione zostały wątpliwości dziewczyny. Jeden moment to zdecydowanie za mało.
Drugą dobrze zagraną postacią drugoplanową z potencjałem na interesującą jest matka Jeffa (Miranda Richardson). Alkoholiczka, która najbardziej z całej rodziny cieszy się ze sławy jaką zyskał jej syn bardzo szybko zyskała moją antypatię. Jak to matka – chciała dla syna jak najlepiej, ale jedynie według własnego mniemania. Depresja pourazowa? Wjedź synu na wózku na lodowisko na oczach tysięcy ludzi. Samotność? Przecież cały kraj Cię uwielbia. Nie chcesz wystąpić u Opry? Ale wiesz jakie to dla mnie ważne… I tutaj wkraczamy na obszar, który mógłby stanowić szalenie ciekawą oś fabularną – konflikt matki i dziewczyny, czyli dwóch najważniejszych osób w życiu bohatera. Konflikt ten został ukazany, ale w dwóch scenach i nie miał większego wydźwięku. Szkoda.
Chciałbym, aby film skupił się na wewnętrznym dramacie bohatera i jego walce z samym sobą. Niestety jego dramat i autentyczność zostaje przerwana tanimi chwytami – jakimś żartem czy chwilą romantycznego uniesienia. Brakowało mi głębszego ukazania jego relacji z bliskimi (w szczególności z matką i dziewczyną), na ich dramatach, bo w końcu ich życie się również zmieniło. Niestety twórcy poszli na łatwiznę. Czuć troskę scenarzysty o to, aby dostarczyć „momenty” i w efekcie dostajemy co najwyżej poprawne kino, które ma kilka razy chwycić za serce, wycisnąć łzę oraz sprawić, że przez 10 minut po seansie żyjemy w przekonaniu, iż pokonamy każdą przeszkodę. A po 10 minutach ledwo pamiętamy co czuliśmy.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe