Atomic Blonde – recenzja filmu akcji z Charlize Theron

Otwierającą film sekwencją, zamierzenie pozbawioną jakiejkolwiek dramaturgii (soundtrack, dialogi, rażące lichością efekty specjalne), reżyser wysyła do widza czytelny komunikat: Atomic Blonde to przede wszystkim kino rozrywkowe. Jak okaże się wielokrotnie w przeciągu kolejnych dwóch godzin seansu, nie najwyższych lotów.

008.jpg

 Zanim Lorraine Broughton (Charlize Theron) znajdzie się w pokoju przesłuchań MI6, w towarzystwie swojego przełożonego, Erica Graya (Toby Jones) oraz agenta CIA, Emmetta Kurzfelda (John Goodman), zostanie wysłana z misją w sam środek piekła – do Berlina późnych lat osiemdziesiątych, tuż przed upadkiem muru (niby wiadomo, jakiego, ale gdybym współtworzyła film, dla pewności dopisałabym: berlińskiego). Ma za zadanie odnaleźć zaginioną listę, zawierającą szczegółowe dane tajnych agentów, oraz zbadać śmierć jednego z nich (akurat tego, z którym łączył ją – sekretny, a jakże – romans). Hipotetycznie może liczyć na pomoc innego, stacjonującego tam od dekady, człowieka brytyjskiego wywiadu – niepokornego hulaki, Davida Percivala (James McAvoy). W praktyce zamierza stosować się do zalecenia przełożonych i nie ufać nikomu.

Położenie akcentu na widowiskowość w przypadku kinowej adaptacji komiksu zbrodnią nie jest; więcej – to decyzja, która z łatwością da się wytłumaczyć. O wiele trudniej usprawiedliwić inne reżyserskie posunięcie. David Leitch, najpewniej świadomie, postanowił bowiem wykorzystać w swojej produkcji cały szereg klisz. Zdarzył mu się jednak wypadek przy pracy – zapomniał o umiarze. Tak oto, zamiast kilku wtrętów dających się odczytać jako zawadiackie puszczenie oka do odbiorcy, ze spiętrzenia eksploatowanych już niejednokrotnie elementów powstało coś naiwnego, karykaturalnego i pretensjonalnego.

W pierwszej scenie z udziałem Theron jej bohaterka kąpie się w lodzie, raczy alkoholem i ogląda posiniaczone (acz nadal ponętne) ciało w lustrze. Gdy pali, siedząc nago na brzegu wanny, za oknem majaczy sylwetka Big Bena. Cóż z tego, że napis informujący widza, gdzie jest Lorraine, zniknął z ekranu zaledwie kilkadziesiąt sekund wcześniej – można się przecież było rozproszyć i zagubić. Podobne ryzyko stwarza obserwowanie blondwłosej protagonistki przemierzającej ulice w wysokich, czarnych kozakach, przyciemnianych okularach i długim płaszczu – stąd, prócz landmarku, także flagi Wielkiej Brytanii i piętrowy autobus. Czerwony, oczywiście. A to tylko pierwsza odsłona lokowania akcji dla opornych. Napisy będą powracać z uporem maniaka; okaże się też na przykład, że po jednej ze stron muru dosłownie roiło się od punków…

007.jpg

Jak, w ślad za czytanym przez siebie Machiavellim, twierdzi Percival, „to podwójna przyjemność oszukać oszusta”. Atomic Blonde pozbawia widza wielu rodzajów przyjemności; także tych związanych z próbą odgadnięcia, kto jest kim i po czyjej stronie stoi. Zamiast wciągającego wątku szpiegowskiego otrzymujemy niepotrzebnie zagmatwaną intrygę; zamiast niejednoznacznych bohaterów – plejadę papierowych, stereotypowych postaci; regularne sceny walki, zamiast imponować, nużą i śmieszą, jeśli z kolejnej potyczki z rzędu Lorraine wychodzi bez szwanku, (prawie) zawsze przygotowana, (prawie) zawsze o krok przed przeciwnikiem, niezmiennie na obcasach i (do pewnego momentu) najwyżej z lekko potarganą grzywką. Nikt tu nie kpi z – doskonałej, bez dwóch zdań – fizycznej formy Theron; sekwencje akcji nie wzbudzają takiej reakcji dlatego, że w ich centrum znajduje się kobieta. Tego typu popisy w męskim wydaniu nudziłyby tak samo. Film akcji filmem akcji – żeby można było mówić o utrzymującym się napięciu, potrzeba czegoś więcej, niż regularnej naparzanki, w dziewięćdziesięciu procentach przypadków kończącej się triumfem blondynki. Nie takiej znowu atomowej: miewającej nocne koszmary oraz ludzkie odruchy. Jak sama przyznaje – leżąc w łóżku, trzymając w objęciach francuską kochankę i ćmiąc papierosa (scena doskonale pretensjonalna, zupełnie jak wszelkie jej odpowiedniki w świecie męskich tajniaków) – mówienie prawdy pewnego dnia doprowadzi ją do zguby. 

Właśnie dlatego jako-takiej satysfakcji dostarczyć może odczytywanie Atomic Blonde kluczem genderowym: ekranowa posągowość Theron to przecież żeńskie wcielenie doskonale znanej figury: kogoś atrakcyjnego fizycznie i jednocześnie niedostępnego; oschłego, acz zmagającego się z demonami; bezwzględnego, ale niepozbawionego empatii. Temperaturę wokół filmu miały podgrzewać erotyczne sceny z udziałem dwóch kobiet; owszem, zawsze to milsza odmiana, niż zakochanie się protagonistki w jej nieokrzesanym sojuszniku. Z drugiej strony: biseksualizm to orientacja jak każda inna, więc dobrze byłoby, gdyby tego typu wątki w XXI wieku były na porządku dziennym, zamiast stanowić egzotyczne (żeby nie powiedzieć: kontrowersyjne) novum.

Wykorzystanych w soundtracku piosenek słucha się z przyjemnością, przebojową playlistę da się jednak skomponować samemu, albo odnaleźć w internecie. Atomic Blonde mogłaby więc też być krótsza; a nuż wtedy udałoby się wzbudzić oczekiwane od tego typu produkcji napięcie. Tymczasem udaje się to dopiero w scenach, których finałem ma być przeprowadzenie Spyglassa (Eddie Marsan) na drugą stronę muru. Napięcie pomiędzy Theron i Percivalem rośnie wprost proporcjonalnie do tego odczuwanego przez widza – bo już wie, że coś poszło nie tak. I nareszcie ciekawi go, co takiego.

014.jpg

Choć Theron imponuje pod względem kondycji fizycznej, aktorsko, podobnie, jak pozostali, powołuje do życia jedynie hybrydę rozmaitych klisz. Bill Skarsgård jako Merkel, młody gniewny, ma potencjał, ale to jedynie postać trzecioplanowa. Najbardziej dobitnym i groteskowym dowodem nieopierzenia granej przez Sofię Boutellę Delphine Lasalle, francuskiej agentki, jest fakt, że w chwili, gdy nikt nie może czuć się bezpiecznie, paraduje ona po mieszkaniu z słuchawkami na uszach. Nieważne, czy wydobywa się z nich dobra, czy zła muzyka; ważne, że zagłusza wszystko wokół, podczas gdy – z założenia – nawet najdrobniejszy szmer powinien wzbudzać niepokój. Spośród wszystkich członków obsady najlepiej wypada McAvoy w roli cwaniaczka, który wcale nie jest taki niepozorny, za jakiego uchodzi (w końcu czyta i cytuje Machiavellego). Biorąc pod uwagę losy postaci, tym gorzej, że reżyser postawił na łopatologię, zamiast na subtelniejsze kulturowe odniesienia. Weźmy samo imię: był przecież taki jeden rycerz okrągłego stołu, który umarł po znalezieniu Świętego Graala… Zgadnijcie, jak się zwał? 

KGB, MI6, CIA. Kto jest kim? Kto zdradził? O co tak naprawdę toczy się gra? Jakie sekrety wyjdą na jaw, a które ofiary zabiorą ze sobą do grobów? Pytań w filmie zatrzęsienie. Podstawowe brzmi: czy widz jest ciekaw odpowiedzi? Moim zdaniem nie. I to jedna z największych porażek twórców Atomic Blonde. Niezdolność przyciągnięcia uwagi widza, utrzymania jej w garści od pierwszej do ostatniej minuty. Jeśli nawet finał niepozbawiony jest elementu zaskoczenia (oraz aż nadto czytelnej wskazówki interpretacyjnej, podanej w formie celu podróży bohaterów), powiedzenie, że uwaga widza została uśpiona wcale nie będzie komplementem.

Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe 

Dziennikarz

Studentka czwartego roku Tekstów Kultury UJ.
Ze świata literatury najbardziej lubi powieści, ze świata muzyki - folk, ze świata kina - (melo)dramaty oraz indie. I Madsa Mikkelsena, oczywiście.

Więcej informacji o

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?