Debata dotycząca dostępu do broni i jego potencjalnych ograniczeń toczy się w Stanach Zjednoczonych nieustannie; głosy z obydwu stron barykady dają się słyszeć zwłaszcza wtedy, gdy na terenie szkół lub na ulicach dochodzi do kolejnych makabryczych incydentów. Na tak jaskrawym tle fabułę swojego filmu osadza John Madden, główną bohaterką Samej przeciw wszystkim czyniąc Elizabeth Sloan (Jessica Chastain) – wziętą lobbystkę. Najpierw staje ona na czele kampanii mającej na celu przeforsowanie konkretnych obostrzeń w ustawie, następnie – przed sądem, gdzie musi bronić nie tylko dobrego imienia i własnej wolności, ale przede wszystkim swojego prawa do obecności w świecie wielkiej, zdominowanej przez mężczyzn, amerykańskiej polityki.
Elizabeth Sloane (Jessica Chastain) można byłoby nazwać rekinem lobbingu. Czarnym koniem potyczek na najwyższym szczeblu. Coś tu jednak zgrzyta, nie tylko gramatycznie, ale i genderowo. Sloane jest przecież kobietą – fakt ten tylko pozornie nie wpływa na percepcję filmu, rozwój fabuły i wymowę poszczególnych scen. Jeden z największych atutów produkcji to bowiem wyraźne napięcie pomiędzy pozycją i zasięgiem władzy głównej bohaterki, a społecznymi wyobrażeniami dotyczącymi – rzekomo słabszej – płci pięknej. Owo napięcie wychwycić daje się już w przewrotnym tytule: w oryginalnej wersji brzmi przecież Miss Sloane. Skupienie się na charakterze filmowych relacji damsko-męskich przynosi interesujący efekt: z jednej strony – mężczyźni, przyzwyczajeni do dominowania w świecie brudnych politycznych rozgrywek, z drugiej – pozycja i wpływy panny Sloan, z obecnością której nie tylko trzeba się liczyć, której wręcz należy się obawiać.
Bezdzietna, niezamężna, niezależna, pozbawiona skrupułów i zahamowań, funkcjonująca na najwyższych obrotach, gotowa do największych poświęceń – słowem: grana przez Chastain bohaterka nie ma w sobie nic z kobiety. Rodolfo Vittorio Schmidt (Mark Strong), jej przełożony, pełen wzburzenia i wyrzutów tonem pyta, czy od dzieciństwa była taka. Forde (Jake Lacy), męska prostytutka, z usług której regularnie korzysta rudowłosa protagonistka, próbuje, stosując, dla odmiany, strategię troski, dociec, czy nie brak jej normalnego życia (w domyśle: domu, rodziny), złożonych świadomie na ołtarzu kariery (wiadomo: albo jedno, albo drugie, nic pomiędzy). Trudno nie odnieść wrażenia, że brak empatii i wyrachowanie o wiele łatwiej byłoby im oswoić, gdyby taką postawę prezentował mężczyzna. Jakby właśnie płeć była czynnikiem potęgującym przerażenie i zacietrzewienie oponentów lobbystki. No bo kto to widział, żeby baba rozstawiała po kątach największe waszyngtońskie szychy? Tymczasem Sloan znajduje się, przynajmniej do pewnego momentu, w samym środku hermetycznego środowiska i z tejże pozycji jest w stanie rozsadzić je od środka, płacąc przy tym najwyższą, być może, cenę.
W świetle takiej interpretacji polski tytuł po pierwsze – co wcale nie takie oczywiste – dobrze się sprawdza, po drugie podpowiada rozkład aktorskich akcentów. Sama przeciw wszystkim to bezdyskusyjny popis aktorski Chastain – drapieżnej, bezlitosnej, funkcjonującej na najwyższych obrotach, dążącej do wygranej nawet kosztem autodestrukcji. Owszem, pokazuje ona ludzką twarz swojej postaci – czy to w autentycznie wzruszającej scenie na lotnisku, w rozmowie z Esme Manucharian (Gugu Mbatha-Raw), czy w momencie zbliżenia – tym razem bardziej platonicznego, niż fizycznego – z kochankiem, kiedy padają jakże znaczące słowa: że kłamać nauczyła się jeszcze jako dziecko, ponieważ musiała, ale chętnie zamieniłaby tę umiejętność na inną. Elizabeth usprawiedliwia więc nie tylko swoje dotychczasowe zachowanie, lecz swoją tożsamość w ogóle. Pytanie brzmi, czy robi to, ponieważ odczuwa wewnętrzną potrzebę, czy dlatego, że oczekuje się od niej wyjaśnień. Z perspektywy widza jej zagrania wzbudzają podziw i odrazę nie dlatego, że zachowuje się tak, będąc kobietą, tylko dlatego, że zachowuje się tak w ogóle. Dla odbiorcy od początku do końca jest ona przede wszystkim protagonistką, dla otaczających ją postaci – bestią, tym bardziej przerażającą, że w spódnicy.
Sama przeciw wszystkim, jak większość produkcji z wielką polityką w tle, wymaga od widza nieustannego skupienia. Wystarczy chwila nieuwagi, by wytrącić się z rytmu i w efekcie przez kolejny kwadrans nie być w stanie nadążyć za zmieniającą się niczym w kalejdoskopie sytuacją. Tym bardziej, że zasady, jakimi rządzi się waszyngtoński lobbing przeciętnemu zjadaczowi chleba jawią się raczej jako puszka Pandory – z raz otwartej co rusz wysypuje się kolejny cios poniżej pasa lub cwany fortel. Dwugodzinny seans po brzegi wypełniony jest słownymi potyczkami na najwyższym poziomie, zaś poszczególne zagrania, obliczone na zaskoczenie ekranowego przeciwnika i pozyskanie upragnionego poparcia, z minuty na minute stają się coraz bardziej nieczyste. Zarówno ze strony Sloan, jak i sądzącego ją senatora Ronalda Sperlinga (John Lithgow), dawnego pracodawcy, Billa Sandforda (Chuck Shamata) czy współpracownika, który przerodził się w głównego rywala w grze o wielką stawkę, R. M. Duttona (Raoul Bhaneja).
Zaskakuje również finał – po otrząśnięciu się z szoku trudno bowiem jednoznacznie stwierdzić, czy ostatnie minuty produkcji oraz ich pokłosie należy uznać za triumf czy porażkę głównej bohaterki. Tym goręcej film można polecić wszystkim, którzy w kinie szukają świetnych kreacji aktorskich, świetnego scenariusza, świetnej reżyserii i intrygi angażującej odbiorcę od początku aż do końca. A także tym, którzy, w ślad za popularną wokalistką, szukają odpowiedzi na – jakże aktualne – pytanie: Who run the world?
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe