Song to Song – recenzja najnowszego filmu Terrence’a Malicka

Faye (Rooney Mara), gitarzystka. Producent muzyczny, Cook (Michael Fassbender). BV (Ryan Gosling), muzyk z ambicjami. Rhonda (Natalie Portman), była przedszkolanka, obecnie kelnerka. Czworo bohaterów, których ścieżki Malick krzyżuje raczej wedle własnego widzimisię, niż dającego się odtworzyć fabularnego wzorca. Song to Song najlepiej opisują słowa padające w pewnym momencie na ekranie – życie to nie to samo, co ładne obrazki. A świetna obsada, kilka muzycznych gwiazd i imponujących kadrów to nie to samo, co dobry film. 

Fassbender, zgodnie z założeniem, nie budzi sympatii. Nie taka zresztą jest jego rola; hedonistyczno-egoistyczny typ przyciąga uwagę widza i konsekwentnie ją utrzymuje. Od początku wiadomo, że rola tego porządniejszego przypadła w udziale Goslingowi – poza poczciwością i anielskim uśmiechem ma co najmniej kilka mocniejszych aktorskich momentów (choćby emocjonalna scena odwiedzin u ojca czy komiczne występy klawiszowe). Po drugiej stronie barykady – Portman, magnetyczna i wycofana jednocześnie. Najgorzej w rankingu na swój sposób interesujących postaci wypada chyba Mara – na ekranie pojawia się najczęściej, więc jej niezdecydowanie i permanentne zagubienie irytują coraz bardziej. Zwłaszcza, że do niczego nie prowadzą. 

Nie sposób ani przeoczyć, ani przemilczeć pojawiającej się na ekranie eterycznej Cate Blanchett. Seansową udrękę umilają także występy prawdziwych gwiazd muzycznego świata: Patti Smith, Red Hot Chili Peppers czy Iggy’ego Popa lub Lykke Li. O ile ich obecności pod względem fabularnym uzasadniać nie trzeba, o tyle zagadką pozostaje, jakie zadanie – poza potencjalnie efektownym demolowaniem sprzętu – miał do wykonania Val Kilmer. 

To nie fakt, że film trwa dwie godziny działa na jego niekorzyść; historie miłosnych czworokątów także mają potencjał dramatyczny, czego dowodzi chociażby Bliżej (2004) Mike’a Nicholsa. Gdyby tylko reżyser przesunął punkt ciężkości z chaotycznych realizacji autorskich wizji na zadzierzganie wiarygodnych więzi międzyludzkich, Song to Song pozwalałoby spojrzeć na siebie przychylniejszym okiem. Oczywiście, nie w tym rzecz, by oryginalność czy ekscentryczność zastępować hollywoodzką sztampą i banałem. Momentami emocjonalny ekshibicjonizm opłaciłby się jednak po stokroć bardziej, niż fizyczne roznegliżowanie. 

Obecną w filmie muzyczną scenę Teksasu traktować można dwojako – z jednej strony: jako barwne tło rozwijających się między bohaterami, mocno niejasnych i nie do końca umotywowanych, relacji; z drugiej – jako obraz środowiska, w którym nikt nigdy nie wychodzi z roli, nie zdejmuje maski. Pytanie, czy za tymi maskami cokolwiek się kryje? Wątpliwe. Opowieść o przepychu i pustce, rozpuście i samotności? Brzmi nieźle. Tymczasem zamiast podobnych dychotomii mamy wydmuszkę; postaci, które, choć aktorzy są świetni, prezentują się jedynie na pół gwizdka, skrywają większość swoich emocji, motywacji, pobudek i przeżyć. Tak, jak oni monologują, zamiast dialogować, tak Malick zrobił ten film nie dla satysfakcji widza, tylko własnej. Droga do odbiorczego zaangażowania zostaje bowiem umyślnie zamknięta; postulowana alternatywa to bezwarunkowy zachwyt. Albo przerzucenie się na innego twórcę. 

Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe 

Dziennikarz

Studentka czwartego roku Tekstów Kultury UJ.
Ze świata literatury najbardziej lubi powieści, ze świata muzyki - folk, ze świata kina - (melo)dramaty oraz indie. I Madsa Mikkelsena, oczywiście.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?