Slogan promujący film Katarzyny Rosłaniec – sex, drugs & instagram – nie należy do najbardziej udanych w historii polskiego kina. Z tytułem już lepiej – jeśli nie chwytliwy, to chociaż osobliwy. Szatan kazał tańczyć mógł być mieszanką wybuchową – zamiast tego bliżej mu raczej do niewypału.
Dwudziestokilkuletnia Karolina (Magdalena Berus) odnosi tyleż spektakularny, co mało prawdopodobny sukces literacki. Do głowy nie uderza jej jednak woda sodowa; wręcz przeciwnie, dziewczyna wiedzie nihilistyczny czy raczej: autodestrukcyjny tryb życia. Paleta patologii standardowa: narkotyki, seks, imprezy, zaburzenia odżywiania, niezdolność do stworzenia trwałej, głębokiej relacji. Już na samym początku odbiorca zostaje uprzedzony o fragmentarycznym charakterze narracji, o tym, że możliwa jest ingerencja w formę, jednak treść – w domyśle również: morał – pozostanie bez zmian. Jak pokazuje scena rozmowy Karoliny z matką, sytuację dziewczyny można określić dwojako, w zależności od przyjętej perspektywy: albo uznać, że ma wszystko, albo że nie ma nic. Albo niczego już jej nie potrzeba, albo już nic jej nie pomoże. Z jednej strony: nie ma czego zazdrościć. Z drugiej: współczuć jakoś trudno.
https://www.youtube.com/watch?v=ld-MW2d5mBo
Niewątpliwa zaleta filmu Szatan kazał tańczyć to muzyka, spójna z wizualną stroną produkcji. Dobrze, że prócz oczywistych przejawów zanurzenia w kulturze wizualnej (robienie sobie selfie, korzystanie z kamerki internetowej etc.), reżyserka fragmentaryzuje opowieść, przyprawia ją quasi-literackimi wątkami. Szkoda tylko, że te urozmaicenia nie rekompensują fabularnej wtórności, eksploatowania klisz i faktu, iż Berus widza nie hipnotyzuje, nie wychodzi z cienia drugoplanowych kreacji. A powinna, skoro drogi ucieczki – przed samą sobą? – ekranowej Karoliny są mocno wydeptane: narkotyki i seks, seks i narkotyki. Imiona jej demonów także dobrze znamy: samotność, bezradność, zagubienie, wypalenie. Dziewczyna potrzebuje pomocy, sama pomóc sobie nie potrafi i jednocześnie nie pozwala na to innym; na wszelkie próby zbliżenia się do niej reaguje defensywnie. Oryginalnie, prawda? Powiedzmy sobie szczerze: powracające sceny masturbacji lub rozmów o niej (nawet, jeśli partnerem dialogu jest… John Porter) nie sprawią, że widz obleje się rumieńcem, zaniemówi z wrażenia i, wstrzymując oddech, uzna bohaterkę za wyuzdaną/wyzwoloną. Oczywiście, kilka fragmentów ma za zadanie rzucić światło na pustkę, którą protagonistka – z coraz bardziej opłakanym skutkiem – próbuje wypełnić cielesną rozkoszą. W ostatecznym rozrachunku niewiele to zmienia; wszystko po raz kolejny sprowadza się do czegoś, co już było.
Prócz wszelkich wizualnych urozmaiceń, na ekranie efektownie wypadają: Danuta Stenka jako matka Karoliny oraz Łukasz Simlat w roli Marcina, beznadziejnie zakochanego, gotowego się zaangażować mężczyzny. To właśnie we wspólnych scenach z nimi Berus wypada najlepiej, choć może po prostu świeci odbitym światłem. Zarówno ze względu na formułę, jak i fabułę produkcji, młoda aktorka powinna skupiać na sobie całość – jeśli nie większość – uwagi widza. Tymczasem grana przez nią debiutująca pisarka zamiast pogubionej, sprawia wrażenie pretensjonalnej. Zamiast wzbudzać empatię, raz irytuje, innym razem nudzi. Nawet potencjalnie znaczących niedopowiedzeń widz nie ma ochoty intuicyjnie uzupełniać, wiedząc, do jakich odkryć prowadzą zwykle podobne poszlaki. O ile postulat odkrywczości mógłby być przesadzony, o tyle powiewu świeżości odbiorca ma prawo oczekiwać. Byle nie po tym filmie – wówczas rozczarowanie gotowe.
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe