Powrót do przeszłości- recenzja filmu “Absolwent” (1967)

Spośród plejady największych reżyserów Holywood, zmarły w ubiegłym roku Mike Nichols jawi się jako nazwisko dość zapomniane. O nim i jego wybitnych dziełach pamięta zdecydowanie mniejsza część kinomanów, niż o Scorsese, Spielbergu czy Kubricku. Reżyser z Niemiec zadebiutował prawie pół wieku temu, w wielkim stylu kręcąc rewelacyjne „Kto się boi Virginii Woolf?”, jednak to jego drugi, wypuszczony rok później film, „Absolwent” zapewnił mu miejsce w panteonie Holywoodzkich twórców.

„Absolwent” przedstawia bardzo prostą historię. Daj ją stu reżyserom, a każdy z nich nakręci o tym film. Oto młody chłopak, Benjamin Braddock (grany przez rewelacyjnego Dustina Hoffmana) główny i tytułowy bohater, właśnie ukończył studia, jednak wygląda na wstrząśniętego, nie za bardzo wiedzącego, co zrobić ze swoim życiem młodzieńca. Kierowany cały czas przez rodziców, utrzymywany przez nich, mający dotychczas tylko jeden cel: nie zawieść matki i ojca. Właśnie wtedy z pozoru zwyczajna sytuacja zaczyna wielkie zmiany w jego egzystencji. Otóż wieloletnia znajoma rodziny, pani Robinson, prosi młodego chłopaka o odwiezienie do domu po bankiecie z racji ukończenia przez niego szkoły wyższej.

Właśnie, pani Robinson. Choć akronim MILF (którego to celowo nie rozwijam, ponieważ tekst ten można przeczytać u nas o każdej porze dnia, także przed 22), spopularyzował się przy okazji „American Pie” na początku tego stulecia, to najważniejszego MILFa w historii kina dał nam właśnie Nichols ponad 30 lat wcześniej. Pani Robinson, z którą nasz bohater wdaje się w bardzo dziwną relację, jest byłą alkoholiczką, cyniczną i wyrachowaną, a jednak piekielnie pociągającą. Ma niesamowitą władzę nad mężczyznami, co widać już w pierwszych minutach filmu, kiedy nasz bohater, początkowo bardzo niechętny, stopniowo daję się owinąć dużo starszej kobiecie wokół palca. Ich romans, który mocno dowartościowuje Benjamina i powoli zmienia go z chłopca w mężczyznę, trwa do momentu poznania przez niego córki Robinsonów, w której się zakochuje. Od tej pory musi walczyć także o niewygodną dla pani Robinson miłość.

Choć film jest mocno osadzony w swoich czasach, przedstawiający nam znakomicie przekrój amerykańskiego społeczeństwa klasy średniej w latach 60. XX wieku, ich hipokryzję i nastawienie na karierę, to główna postać do dziś jest jak najbardziej aktualna. Film portretuje jego przemianę z chłopca w mężczyznę, odrzucającego dawny porządek i wartości najważniejsze dla poprzedniego pokolenia na rzecz własnych ideałów. Nie ma lepszego dowodu na to, że to nie ukończona szkoła definiuje cię jako człowieka i określa twoją dojrzałość, niż „Absolwent”.

Choć niewątpliwie jest to film kultowy i mający status absolutnego klasyka, nie został zapamiętany tak mocno jak chociażby „Ojciec Chrzestny” czy „Taksówkarz”. Za wysoce nieprawdopodobne uważam, abyście nie znali natomiast jego ścieżki dźwiękowej. Zaśpiewane na potrzeby obrazu utwory duetu Simon & Garfunkel, z „Mrs. Robinson” i „Sound of Silence” na czele, dają nam jeden z najlepszych soundtracków filmowych w historii. W dodatku, po prostu trzeba zobaczyć, w jak znakomitych momentach klasyczne piosenki w filmie się pojawiają, idealnie wzmagając a to kontemplacyjny, a to luźny i lekki nastrój, jaki towarzyszy poszczególnym scenom. Oprawa muzyczna „Absolwenta” to arcydzieło. Na ogromne docenienie zasługują także ludzie, którzy zajmują się nie dźwiękiem, a obrazem, bo granie nim w tym filmie to też czysta maestria. Dłuższe ujęcia, pokazujące nam postacie, przy okazji olewające trochę całe otoczenie, dają nam wejść w głowy bohaterów, zajrzeć w głąb ich duszy. To, jak zapanował nad tym wszystkim Mike Nichols, zasłużyło w pełni na reżyserskiego Oscara, którym właśnie za ten film został uhonorowany.

https://www.youtube.com/watch?v=9C1BCAgu2I8

Nakręcony już prawie pół wieku temu „Abolwent” nie został zupełnie nadgryziony zębem czasu. Dalej jest to film aktualny, dający znakomitą rozrywkę na najwyższym poziomie, a przy okazji ogromne pole do rozmyślań na wielu różnych płaszczyznach. Naprawdę niewielu jest dziś twórców, którzy byliby w stanie zrobić perełkę z tak infantylnej i wydawałoby się prostej historyjki. I za to Mike’owi Nicholsowi należą się najniższe pokłony. Wielka szkoda, że nigdy już nie zobaczymy żadnego jego filmu.

 

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?