Powrót do przeszłości #62 – Recenzja „Krwi dla Draculi” (1974)

W latach 70., erze raczkujących pastiszów, dekadzie odpowiedzialnej za przewartościowanie mitu śpiącego w trumnie krwiopijcy, Andy Warhol i Paul Morrissey nakręcili film, który nie tylko w komiczny sposób zagęszcza i uwydatnia atrybuty horroru wampirycznego, ale też buduje swoje własne credo. Bo przecież w gatunku przesyconych donośnym absurdem, ociekających seksem, mrużących do widza oko horrorów o artystyczno-kiczowatym kroju, „Krew dla Draculi” stanowi prawdziwą świętość.

BfD1

Faktycznie, niewiele produkcji można wliczyć do powyższej kategorii. Kino grozy pozwala jednak twórcom na eksperymentowanie z formą swoich dzieł. Z doświadczenia prowadzonego na stokerowskiej legendzie duet Warhol/Morrissey wyszedł obronną ręką. Historia Draculi, rumuńskiego arystokraty, wyruszającego do Italii w poszukiwaniu nieskalanej „małżonki”, narusza nietykalność klasycznej powieści bardziej, niż mogłoby się zdawać – ku uciesze widzów.

Przewałkowaną przypowieść zaserwowano nam z zawrotnym twistem. Hrabia farbuje białe włosy, a na popielate policzki nakłada makijaż. Nie zabija go słońce, nie musi spoczywać w drewnianym grobowcu. Momentami nie wiadomo, jak ustosunkować się do nowego Draculi, nie wiadomo, czy reżyserowany przez Paula Morrisseya obraz traktować jako innowacyjną czarną komedię z wyższej półki czy też horror klasy „B” w ładniejszej oprawie audiowizualnej. „Krew dla Draculi” to dziwadło, ponieważ adaptując cechy typowe dla art house’u, obstaje przy plebejskim fasonie znanym z „Die, Monster, Die!” lub „Navy vs. the Night Monsters”. W filmie nie brakuje więc sentymentalnej, rozrzewniającej muzyki oraz czarujących i gustownych kostiumów, przeplatających się nawzajem z przerysowaną grą aktorską i efektami specjalnymi ciut bardziej starannymi niż te z dzieł Eda Wooda. Niemniej, konserwacja jednego z najstarszych filmowych trupów przyniosła satysfakcjonujące efekty. Draculę wykopano spod ziemi i posadzono obok Leatherface’a i Billy’ego Lenza.

BfD2

Udo Kierowi, odtwórcy roli tytułowej, udało się skraść show, mimo że jego gra wzbudza mieszane uczucia. Kier jest przekonujący jako konający wampir-męczennik, choć zarazem niektóre ujęcia, jak sceny wymiotowania krwią, przedstawiają go w niekorzystnym świetle – świetle głupkowatości. Na pewno zaś niemiecki aktor gra w sposób jednostajny i sumienny. Warto też docenić komediowy ton „Krwi dla Draculi”. Do rozpuku bawią frywolne siostry udające dziewice, by pojąć za męża bogacza, jak i Joe Dallesandro – cyniczny jebaka, ganiający z siekierą za amancikiem zgarniającym mu kobiety sprzed nosa (czy też sprzed wielokrotnie obnażanych pośladków).

„Krew dla Draculi” to film w dziwny sposób udany, niemal bezbłędny – klasyk w swoim gatunku (patrz wyżej).

Stały współpracownik

Autor bloga HisNameIsDeath.wordpress.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?