O miłosnych rozterkach Harry’ego i Ruby
Słowo na M rozpoczyna się od przedstawienia widzom głównego bohatera produkcji – Wallace’a. Poznajemy go w dość przykrym dla niego okresie. Młody chłopak po rozstaniu ze swoją dziewczyną nie jest w stanie wrócić do normalnego trybu życia. Rozbity i przygnębiony postanowił definitywnie odizolować się od społeczeństwa. Decyduje się zamieszkać ze swoją siostrą oraz jej dzieckiem. Po roku niemal pustelniczego życia Wallace pozwala się wyciągnąć znajomemu na imprezę, gdzie poznaje urokliwą oraz zjawiskową Chantry. Miła konwersacja kończy się przypadkowym spacerem w świetle księżyca. Niestety zauroczony nowo poznaną dziewczyną, Wallace szybko zostaje sprowadzony na ziemię, gdy dowiaduje się, że bohaterka ma chłopaka. Rozgoryczony były student medycyny postanawia już nigdy więcej nie spotkać się z Chantry; całkowicie o niej zapomnieć. Jednak los lubi płatać figle… a początkowo przyjacielska relacja zaczyna się z biegiem czasu i kolejnych spotkań stawać coraz bliższa oraz niejednoznaczna.
Historia przedstawiona przez Elana Mastai wydaje się kolejną prostą oraz szablonową opowiastką o miłości. Po tylu komediach romantycznych wszyscy znamy schemat i wiemy, czego możemy się spodziewać. Jednak w tej prostocie tkwi metoda. Mimo że twórcy filmu Słowo na M nie silą się na zbytnią oryginalność, a ich produkcja jest w dużej mierze przewidywalna, to nie można jej odmówić uroku ani solidnego wykonania. Fabuła jest przemyślana i przyzwoicie rozbudowana. Praktycznie w całości opiera się na przedstawieniu relacji pomiędzy Wallace’em oraz Chantry, która szybko przeistacza się z czysto przyjacielskiej na coś więcej. To właśnie na niej twórcy koncentrują uwagę widzów, przybliżając im bohaterów, przedstawiając wspomnienia z przeszłości, marzenia oraz podejście do życia, sukcesywnie nawiązując między nimi a kinomanami więź, nić porozumienia, dzięki czemu szybko się do nich przywiązujemy. Znajdują się oczywiście wątki poboczne, które stanowią dobre uzupełnienie wątku głównego. Jednak to, co wyróżnia produkcję spośród tysiąca podobnych jej obrazów, nie dotyczy fabuły, lecz sposobu ukazania miłości. Twórcy komedii romantycznych ostatnimi czasy co rusz popadają w skrajności. Raz sposób ukazania miłości jest bardzo naiwny oraz nazbyt cukierkowy, przez co niekiedy aż mdły i trudny do zniesienia (przykładami mogą być produkcje dla nastolatków), a innymi razy przesadnie wyuzdany. Niestety producenci zapominają o półśrodkach. Szczęśliwie w przypadku Słowa na M twórcy ukazują to uczucie w sposób dojrzały i wielowymiarowy. W produkcji mamy do czynienia z głębszą analizą kwestii miłości. Reżyser stara się pokazać, że powyższe uczucie to jedna z najlepszych rzeczy, jakie mogą przydarzyć się człowiekowi; gloryfikuje ją, mówi że nie da się bez niej żyć, że jest jak powietrze. Mimo to, stara się też uświadomić widzom, że bardzo często miłość jest problematyczna, trudna do zrozumienia, jak również nie zawsze idzie w parze z naszymi postanowieniami oraz poglądami. Jednakże dlatego posiada dużą wartość i warto o nią walczyć. Ciekawa jest także wymowa produkcji, która brzmi mniej więcej następująco: Na każdego z nas czeka w świecie pokrewna dusza, osoba, z którą spędzimy resztę życia.
Siła produkcji Słowo na M tkwi przede wszystkim w inteligentnych i przemyślanych dialogach, które przyprawione nutką ironii nie tylko absorbują uwagę, ale i dostarczają wielu okazji do śmiechu. Wyrafinowany, brytyjski humor to duża zaleta dzieła Michaela Dowsea. Uszczypliwe komentarze, zastosowana z dużym wyczuciem ironia czy zwalający z nóg humor sytuacyjny to rzadko spotykane we współczesnych komediach romantycznych aspekty, które dodają filmowi kolorytu oraz wesołego wydźwięku. Oczywiście trafiają się też nieco słabsze oraz niewybredne dowcipy na temat seksu, lecz w porównaniu do innych produkcji… nie powinniście narzekać. Tak więc historia jest zabawna, przemyślana, interesująca, jak również pełna trafnych spostrzeżeń i refleksji nie tylko na temat miłości, lecz także życia oraz przyjaźni.
Przeogromnym atutem produkcji Słowo na M są wyraziste i niezwykle sympatyczne postacie. Wallace (Daniel Radcliffe) oraz Chantry (Zoe Kazan) to bohaterowie z prawdziwego zdarzenia; intrygujący, o interesującej i złożonej osobowości czy równie ciekawej przeszłości oraz doświadczeniach życiowych; bohaterowie, których chce się poznać, zgłębiać, odkrywać ich sekrety, po prostu z „krwi i kości”. Od dłuższego czasu nie miałem okazji podziwiać tak umiejętnie skonstruowanych portretów psychologicznych protagonistów, które nie są do bólu schematyczne bądź, co gorsza, oparte na niedorzecznych stereotypach. Jednakże dobrze rozpisane przez scenarzystów postacie to dopiero połowa sukcesu; gdyby nie stojąca na wysokim poziomie gra Radcliffea oraz Kazan twórcy nie osiągnęliby zamierzonego celu. W gruncie rzeczy to właśnie dzięki ponadprzeciętnemu aktorstwu, produkcja Słowo na M zawdzięcza swój sukces. Daniel Radcliffe znany przede wszystkim z cyklu filmów o nastoletnim czarodzieju z Hogwartu (mowa tu oczywiście o Harrym Potterze) udowodnił, że bez wątpienia jest wielkim aktorem. Bardzo trudno wyrwać się ze schematu jednej roli. Obawiałem się, że młody Daniel Radcliffe zostanie zaszufladkowany, jak wielu innych początkujących aktorów i nigdy nie zerwie z wizerunkiem Harry’ego Pottera. Szczęśliwie produkcjami typu Kobieta w czerni czy właśnie Słowo na M pokazał, że jest aktorem wszechstronnym, który potrafi odnaleźć się zarówno w produkcji dla nastolatków, horrorze czy nawet komedii romantycznej. Razem z partnerującą mu na ekranie, nie mniej uzdolnioną, lecz zapewne znacznie mniej popularną Zoe Kazan, stworzyli przykuwającą uwagę parę ekranową, której miłosne rozterki śledzi się z nieukrywaną przyjemnością. Ponadto oboje udowodnili, że nawet w prostej komedii romantycznej jest miejsce na zajmujących i rozbudowanych protagonistów. Warto też zaznaczyć, że między Radcliffe’em a Kazan widać wyraźną chemię, dzięki czemu rodzące się pomiędzy nimi uczucie wydaje się przekonujące, naturalne i szczere, co umożliwia czerpanie jeszcze większej przyjemności płynącej z oglądania filmu. Dodatkowo należy też powiedzieć słowo o postaciach drugoplanowych, którym, mimo iż poświęcono znacznie mniej uwagi niż wspomnianej pierwszoplanowej dwójce, to są nie mniej interesujące, a co najważniejsze, odpowiadają za humor sytuacyjny i niezaprzeczalnie dodają produkcji ostatecznego szlifu.
Dzieło Michaela Dowsea może się poszczycić zjawiskowym podkładem muzycznym, który w dużej mierze przyczynia się do budowy klimatu oraz niekiedy dosłownie magicznej atmosfery obrazu. Soundtrack filmu Słowo na M odgrywa jedną z kluczowych ról w produkcji (zaraz obok rewelacyjnego aktorstwa), bowiem za jego sprawą, twórcy wywołują w nas pożądane uczucia i emocje, jak też w asyście przepięknej scenografii bądź zdjęć, potrafią wprowadzić widza w odpowiedni, niemal romantyczny nastrój. Za przykład mogą posłużyć sceny, w których obserwujemy na srebrnym ekranie rozmyślających w samotności bohaterów w akompaniamencie sentymentalnej, trochę sennej piosenki. W tych kilku momentach, wraz z protagonistami dzieła Michaela Dowsea, możemy się wewnętrznie wyciszyć, popaść w zadumę i na spokojnie przemyśleć ich postępowanie. Po prostu doskonała robota, szczególnie ze względu na fakt, iż dzięki takiemu zabiegowi łatwiej nam się wczuć w sytuację bohaterów; twórcy jeszcze mocniej pogłębiają w ten sposób wieź pomiędzy głównymi protagonistami produkcji a kinomanami.
Słowo na M to najlepsza komedia romantyczna, jaką mogłem oglądać w 2014 roku. Prosta, lekka i przyjemna w odbiorze, z niegłupią fabułą oraz interesującą wymową. Na produkcję warto poświęcić swój czas już ze względu na same kreacje Daniela Radcliffea oraz Zoe Kazan, oboje bowiem dali z siebie wszystko, a takich postaci próżno szukać w innych produkcjach. Polecam!