Oparty na faktach film Ridleya Scotta (nakręcony tuż po fenomenalnym Gladiatorze) przedstawia historię nieudanej akcji amerykańskich Delta Force oraz Rangersów. Zobrazowane wydarzenia działy się w 1993 roku, kiedy to wojska USA próbowały zaprowadzić porządek w Mogadiszu poprzez porwanie ważnych osobistości krwawej frakcji działającej w Somalii. Coś, co według planu miało być szybką akcją, zmieniło się w regularną miejską bitwę, podczas której zginęło około tysiąc Somalijczyków i prawie dwudziestu Amerykanów. Właśnie to wydarzenie zajmuje lwią część krwawego spektaklu reżyserowanego przez Scotta.
Jak każdy wojenny hit ukazujący dzielnych żołnierzy spod znaku gwiazdek i Coca-Coli walczących w cudzych konfliktach, Helikopter w ogniu posiada jedną zasadniczą wadę – patos. Nie należy spodziewać się tu refleksji nad sensem działań wojennych na obcym terenie czy kwestionowania słuszności amerykańskich działań. Żołnierze w wielu sytuacjach zachowują się jak komiksowi bohaterowie, a przewijająca się co jakiś czas dewiza armii, czyli „nikogo nie zostawiamy” może napawać dumą z braterstwa i odwagi żołnierzy USA. Pomijając jednak skazę w postaci propagandy kryształowego wizerunku (a nie uniknął jej nawet Snajper) trudno doszukiwać się większych mankamentów. Pod względem technicznym film stoi na bardzo wysokim poziomie – polski akcent w postaci świetnych, ukazujących egzotyczną pustynną krainę zdjęć Sławomira Idziaka to tylko jeden z kilku komponentów budujących zaskakująco dobre kino. Hans Zimmer tworzący muzykę wykazał się nie tylko właściwą sobie wysoką jakością, ale i dużą dozą oryginalności. Tło muzyczne dobrze uzupełnia dziejące się na ekranie wydarzenia, odpowiednio podkreślając obcość miasta, w którym przyszło walczyć żołnierzom. A dzielni wojacy stanowią kolejny dobry punkt filmu. Choć zaprezentowano nam szereg postaci, to uniknięto pułapki nijakości – mimo ograniczonego czasu antenowego bohaterzy wyróżniają się i są dobrze zarysowani (zaryzykowałbym stwierdzenie, że lepiej niż w Szeregowcu Ryanie). Aktorzy wykonali świetną robotę: William Fichter, Eric Bana i Tom Sizemore to tylko przykłady, bowiem praktycznie każda postać została zagrana na wysokim lub solidnym poziomie. Samo miasto i sceny batalistyczne prezentują się świetnie. Duże wrażenie robi reakcja kamery na wybuchy spowodowane RPG czy salwy wrogów – trzęsie się i upada, reagując zupełnie jakby między żołnierzami w bojach brał udział operator. Tworzy to wszystko gęstą atmosferę, a żeby było jeszcze lepiej – świetnie oddano chaos bitwy przeskakując często z jednego punktu do drugiego podczas komunikacji poszczególnych jednostek.
Helikopter w ogniu to mocne kino pokazujące śmiertelną skuteczność żołnierzy USA oraz okrucieństwo wojny. W filmie nie brakuje akcji, jest również kilka spokojnych momentów, w trakcie których co prawda możemy odetchnąć, twórcy są jednak dla nas bezlitośni – wykorzystują je bowiem do budowy napięcia. Sceny batalistyczne (a jest ich niemało) zostały wykonane perfekcyjnie. Efekty specjalne i atmosfera zaszczucia we wrogim mieście nie mogłyby zostać oddane lepiej. Dla miłośników kina wojennego Helikopter w ogniu jest pozycją obowiązkową.