Recenzja filmu American Beauty (1999)

Sam Mendes to reżyser, który lubi poświęcić dużo uwagi bohaterom swych produkcji. Zrobił tak, jadąc na front z Jarheadem, łącząc po latach Kate Winslet i Leonardo DiCaprio w Drodze do szczęścia, a nawet (oczywiście w odpowiednich dla tak wielkiej marki proporcjach), z Jamesem Bondem. Przy tej właśnie koncepcji Skyfall wybór Brytyjczyka na reżysera dziwić nie mógł. Jednak najlepszy Mendes był przy swojej pierwszej pełnometrażowej kinowej próbie. Choć American Beauty we wrześniu tego roku będzie już pełnoletnie, były mąż Kate Winslet nigdy później nie nawiązał do jego poziomu. Nie był nawet blisko.

Zobacz również: Ksiądz – recenzja etiudy Wojciecha Smarzowskiego

Jest to film o wielu twarzach, pełen kontrastów i niejednoznaczności. Już z samego plakatu i trailera mówi nam, aby spojrzeć bliżej. Mamy tu w miarę normalną rodzinę Burnhamów, mieszkającą przy w miarę normalnej ulicy i wpisującą się we wszystko to, do czego dąży lwia część społeczeństwa. Aby mieć duży dom, żonę, dziecko i całkiem dostatnie życie. Jednak spójrzmy bliżej.

Głowa rodziny, Lester Burnham (rewelacyjny Kevin Spacey) rozpoczyna monologiem o swoim życiu. Szybko więc wychodzą na wierzch rysy we wspomnianym wcześniej modelu idealnej rodziny. Tworzy on bowiem sztuczny i trzymający się tylko papieru związek ze swoją żoną, ma córkę która nienawidzi swoich rodziców i właściwie to już teraz, na samym początku opowieści, jest martwy. Zero radości z życia, zero podrygów, nic. Taka amerykańska wersja Nic śmiesznego. Do tego Lester opowiada nam to ze znudzoną, wiecznie pytającą Co ja tutaj robię? miną. I wtedy pojawia się ktoś, kto w dużej mierze całą tę rutynę rodzinki zmienia. A tym kimś jest oczywiście kobieta, dużo młodsza, w której zadurza się bohater. I pojawienie się jej historia kina bardzo dobrze pamięta.

Zobacz również: TOP 10: Kevin Spacey – najlepsze role

Bo nawet jeśli nie masz pojęcia skąd, a film Mendesa jest Ci (zazdroszczę!) obcy, to na pewno kojarzysz to ujęcie. Skąpaną w płatkach róż Menę Suvari, która jest jednym wielkim obrazem pokus naszego wiodącego zwyczajne życie bohatera. Reżyser, po zadaniu na wstępie kilku pytań o istotę pogoni za American Dream i za tym całym ustatkowanym i dobrym życiem klasy średniej, zaczyna na nie odpowiadać. Odpowiada subtelnie nakreślonym trzęsieniem ziemi, jakie dzieje się w głowie bohatera po pierwszym zobaczeniu pięknej Angeli. Nagle na wierzch wychodzą wszystkie pokusy i demony, jakie siedzą w głowie Lestera. Teraz już nic nie będzie takie samo.

To, co jest największym atutem tego filmu, to jego świadomość. On doskonale wie, co chce powiedzieć, jakie pytania zadać i na które z nich widzowi odpowiedzieć sam, a które zostawić do osądu kinomanom. Nawet gdy wykorzystuje do tego proste zabiegi i maksymalnie kliszowych bohaterów, to jednak masz wrażenie, że wszystko jest w jakimś celu. I fantastyczną rozrywką dla widza jest ten cel znaleźć. Dlatego właśnie tak idealnie działa postać teoretycznie pustej lalki, jaką jest wspomniana Mena Suvari, czy homofob Pułkownik Frank Fitts, grany przez Chrisa Coopera. Intryga toczy się głównie wokół sześciu postaci, naszej rodzinki, dwóch wspomnianych i syna wojskowego, zauroczonego córką Burnhamów. Każdy ma tu swoją niezbędną rolę, a i wspomniane wcześniej chodzące klisze nie są do końca prawdą, bo każdemu reżyser daje moment na zdjęcie swojej maski. Dlatego tyle tu ognia. Tylko jedna scena, w której pułkownik spogląda na pewne wydarzenia ze złej perspektywy, jest dla mnie przesadzona. Poza tym absolutnie nie ma do czego się przyczepić.

American_Beauty.jpg

A to zasługa również scenariusza. American Beauty to jeden z tych filmów, którym zależy, aby oglądający go widz śmiał się przez łzy. Aby istotę bezsensu egzystencji tych bohaterów zobaczył na wyglądających z boku na zabawne sytuacjach. I z tego zadania film wywiązuje się również bezbłędnie. Wszystkie interakcje małżeńskie w wykonaniu Annette Benning i Kevina Spaceya są rewelacyjne, wyglądają tak naturalnie, jakby nikt tu nie pisał żadnego scenariusza, a po prostu parę lat przed rozpoczęciem zdjęć zaprowadził tę dwójkę aktorów do urzędu stanu cywilnego. A scenariusz był. I to nawet Oscarowy.

Zobacz również: American Beauty – ścieżka dźwiękowa [Recenzja i odsłuch]

Oscara mimo nominacji nie dostał jednak Thomas Newman, autor muzyki do filmu. Zabrały mu go Purpurowe skrzypce, których nie widziałem, więc dodam tylko, że jeśli ta nagroda jest sprawiedliwa, to muzyka w tamtym filmie musi być naprawdę wybitna. Bowiem American Beauty ma jeden z moich ulubionych soundtracków w kinie w ogóle. Idealnie wzmaga tylko z pozoru błogi nastrój filmu, potrafi też zaciąć, w momentach do tego odpowiednich. Zresztą sami posłuchajcie głównego motywu i bez przypominania filmu powiedzcie, jakie budzi w Was uczucia. Działa, prawda?

https://www.youtube.com/watch?v=73CLnD7tluE

Jak na piętnastomilionowy budżet produkcji studio Dreamworks na tym filmie bardzo dobrze zarobiło (356 milionów dolarów w Box Office). Co prawda wtedy jeszcze dużo większym uznaniem, jeśli chodzi o dokonywane wybory, cieszyły się Oscary (nawet pomimo faktu że rok wcześniej Akademia wyniosła na piedestał Zakochanego Szekspira), jednak nie sposób nie odnotować pozytywów płynących z tego faktu. Bo American Beauty to film wielki, wyciągający z bardzo prostej historii ile tylko się da, świadomy a przy tym bardzo przystępny. Warto będzie mu we wrześniu życzyć wszystkiego dobrego z okazji osiemnastki.

plakat: materiały prasowe

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?