Bóg nie umarł – dzieło amerykańskiego reżysera Harolda Cronka, wzbudza ogromne emocje w widzach. Jedni go nienawidzą, inni kochają. Jedno trzeba jednak przyznać – o filmie zrobiło się naprawdę głośno. A czy to nie najważniejsze? W końcu nie ważne jak mówią – ważne, że mówią.
Z podobnego założenia wyszedł chyba sam reżyser, który liczy, iż historia obroni się sama. Ma do przekazania wzniosłe idea, ale nie wie jak się za to zabrać. Wrzuca więc do worka parę historii o ludziach z różnym stosunkiem do Boga. Mamy więc pastora, misjonarza, młodego studenta, profesora – ateistę, byłą muzułmankę, lewicową dziennikarkę, biznesmena, chłopaka z Chin i kobietę opiekującą się swoją chorą matką. Sporo bohaterów, a każdy ma swoją historię do opowiedzenia.
Najciekawszy i najoryginalniejszy jest wątek studenta Josha Wheatona (Shane Harper) i profesora Radissona (Kevin Sorbo). Josh buntuje się, gdy profesor filozofii każe swoim studentom napisać na kartkach „Bóg umarł”. Wiara nie pozwala młodemu uczniowi na napisanie tych słów. Profesor daje mu więc ultimatum: ma przekonać resztę studentów, że Bóg istnieje, inaczej obleje przedmiot. Wszyscy radzą, żeby się poddał, lecz on wytrwale spędza kolejne godziny w bibliotece na poszukiwaniu naukowych dowodów na to, że Bóg istnieje.
Zobacz również: Bóg w Krakowie – zwiastun polskiego filmu religijnego
Trzeba przyznać, że historia Josha wciąga. Widz zaczyna czuć sympatię do biednego studenta, który został praktycznie sam z problemem. Postać profesora Radissona nie jest też tak jednoznaczna, jak mogło by się wydawać. Wraz z rozwojem fabuły poznajemy przyczynę jego ogromnej niechęci do Boga, a także jego najbliższe otoczenie. Reżyser poświęcił sporo czasu tym dwóm postaciom, niestety zapominając o pozostałych bohaterach. Dostajemy wręcz zdawkowe informacje o reszcie. Są one tylko dodatkiem, a szkoda. Wątki muzułmanki, która nawróciła się na chrześcijaństwo oraz lewicowej dziennikarki, która dowiaduje się, że ma raka, aż proszą się o szerszy komentarz.
Reżyser stara się jak może, dwoi i troi, ale nic mu to nie pomaga. Za dużo czasu poświęca błahostkom, wprowadza co chwile nowe postacie, zamiast skupić się na tych które już są. A i ci są grubą nicią szyci. Przez tą mnogość wątków, bohaterowie stają się jednowymiarowi i sztuczni. Zdają się w ogóle nie mieć normalnego życia. Jedyne o czym mówią to Bóg i wiara. Nie ważne, czy wierzą czy też nie. Co chwile można usłyszeć jakiś cytat z Biblii lub moralizującą rozmowę. Jednak co się dziwić, w końcu to film rekolekcyjny.
Zobacz również: Przełęcz ocalonych – Ciekawostki
Nie znajdziemy tutaj aktorów z pierwszych stron gazet. Głównie zobaczymy nowe twarze lub te już zapomniane przez wielkie Hollywood. Skutkuje to dość sztywnym aktorstwem w niektórych momentach, co jednak nie znaczy, że wszyscy źle grają. Choć większość krytykowała Kevina Sorbo wcielającego się w profesora Radissona, jak dla mnie wypadł on całkiem wiarygodnie, na tle reszty. Zdjęcia i muzykę też nie zapadają zbytnio w pamięć. Może za wyjątkiem motywu przewodniego stworzonego przez katolicki boysband Newsboys. Z resztą nie tylko ich muzyka pojawia się w filmie. Sam zespół można zobaczyć pod jego koniec. Ich koncert pełni po części rolę katharsis dla większości bohaterów. Przy popowych kawałkach o Jezusie rozgrywają się bowiem finalne sceny.
Film mógłby wzruszać, bawić, a przy okazji nawracać zbłąkane owieczki. Niestety tego nie robi. Opowiedzenie o tak trudnych kwestiach jak wiara bez popadania w dysputy filozoficzne jest ciężkim zadaniem. Reżyser oprócz przekazania moralizatorskich treści starał się zapewnić widzowi rozrywkę. Jednak przez to jego film stał się w niektórych momentach niepoważny, a czasem nawet kiczowaty. W ogólnym rozrachunku powstał film niepoważny, mówiący o rzeczach ważnych. Choć większość historii się ze sobą nie kleiła, to na szczęście został jeszcze fundament filmu jakim jest historia Josha Wheatona i profesora Radissona. Ich konflikt napędza fabułę i pozwala wytrwać do końca filmu. A tam, jak się już pewnie domyślacie, czeka na nas niezbyt skomplikowany wniosek: z Bogiem jest lepiej. Po prostu. Uwierzcie…w końcu nie taki Bóg straszny jakim go malują.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe
Najlepszy film making w zyciu widzialem
Wspaniały film a komentarze Pani Agnieszki Makowskiej płytkie, proszę się nadal skupiać na kinematografii azjatyckiej ( koreańskiej ) i nie wypowiadac sie na temat spraw ktorych Pani nie rozumie…po co sie ośmieszać.
Pozdrawiam
Nie sądzę, że pisząc tę recenzję w jakiś sposób się ośmieszyłam. W swoim życiu zobaczyłam już wiele filmów i mam dość sporą wiedzę w tej kwestii. Do tego jestem osobą wierzącą, więc i tematy religijne nie są mi obce. Na jakiej więc podstawie wysnuwa Pan/Pani opinię, że wypowiadam się na tematy, których nie rozumiem?
Jak na recenzję przystało (która jest gatunkiem subiektywnym) jest to moja opinia. Oparta zresztą na solidnych argumentach. Oczywiście można się ze mną nie zgadzać, jednak po co od razu mnie obrażać?
Jeśli z kolei chodzi o filmy religijne, to dużo lepiej wypadł inny film tych samych twórców, a mianowicie „Czy naprawdę wierzysz?”. Polecam również „Za jakie grzechy, dobry Boże?” oraz „Jak Bóg da”. Obejrzenie tych produkcji i porównanie ich z „Bóg nie umarł”, pomoże zrozumieć, czemu uważam ten film za przereklamowany.
Pozdrawiam.