Wybrałeś sobie dość wymagającą konwencję jak na pełnometrażowy debiut, skupiając się na zaledwie dwójce aktorów. Jak odczułeś taki skok narracyjny w stosunku do krótkich form?
Grzegorz Mołda: To rzeczywiście ciekawa sprawa. Uznałem, że ten zabieg – wraz z przedstawieniem akcji praktycznie w jednym mieszkaniu – pozwoli mi na lepszą kontrolę sytuacji dramaturgicznej między moimi bohaterami. Co do samego odejścia od krótkiego metrażu, skok był w istocie całkiem spory. Co oczywiste, prace na planie zdjęciowym trwały znacznie dłużej, do tego dochodzą jeszcze jakieś wyzwania, które sam sobie stawiam, no i presja, bo nie jestem już w szkole filmowej, co wiąże się z poczuciem utraty pewnej taryfy ulgowej. Ale poza tym robi się z grubsza to samo, tylko w dłuższej formie.
Matecznik był kręcony w trakcie pandemii, zgadza się?
Tak, to był ostry lockdown, i to zimą, więc szczególnie trudno było to poskładać, także pod kątem mentalnym. W zasadzie zaczęliśmy pracować podczas tego najbardziej restrykcyjnego okresu. W międzyczasie na chwilę go złagodzono, by jeszcze na powrót zaostrzyć. Z drugiej strony trzeba przyznać, że na swój sposób mogło nam to pomóc w opowiadaniu o izolacji.
A jak już przy tym jesteśmy, skąd wziął się scenariusz na film?
Wszystko zaczęło się chyba od chęci wyrzucenia z siebie emocji związanych z nadopiekuńczością, której człowiek zarówno doświadczył, jak i był dawcą, jak również refleksji tyczących się współczesnych relacji – czy to w rodzinie, czy w związku. W jaki sposób osiągamy bliskość, jak bywamy w niej przemocowi, wreszcie gdzie zacierają się granice między miłością a zniewoleniem. Właśnie taka swojego rodzaju mieszanka różnych emocji w obrębie jednego tematu spowodowała, że wraz ze scenarzystką chcieliśmy stworzyć uniwersalną relację, tak abyśmy z jej pomocą mogli się sami przejrzeć czy to pod kątem relacji w szkole, czy we własnym domu. Stąd pomysł na stworzenie tego typu warunków, gdzie występuje więź wychowawczyni z wychowankiem. Na początku były próby odnalezienia tego tematu w rodzinie tudzież związku, ale dopiero stworzenie tego systemu pozwoliło rozwiązać worek z odniesieniami, na czym nam najbardziej zależało.
Czekamy też na premierę Zadry – filmu zupełnie innego, bo o początkującej raperce. Całkiem niezłe urozmaicenie. Zabrałeś się za to świeżo po Mateczniku?
Pomiędzy tymi projektami był pewien odstęp czasowy, ale faktycznie rzadko spotyka się z tego typu wejściem do drugiego filmu, można więc mówić o łucie szczęścia. Cieszę się także, że znacząco się on różni od poprzednika, bo zależy mi na eksplorowaniu różnych gatunków i form, nadal skupiając się na człowieku – jego emocjach, konfliktach, niezależnie od tego, czy to komedia romantyczna bądź horror. W swoim czasie naoglądałem się na VHS-ach różnych produkcji, stąd też taki eklektyzm ze mnie wypływa. Kiedyś uważałem to za minus i trzeba się określić. Tworzyć kino społeczne, historyczne albo kryminał – żeby wszyscy wiedzieli, od czego jesteś. Teraz staram się przekuć moje cechy w atut – typowy dla filmowego geeka, którego interesuje wszystko, co się rusza na ekranie.
Czyli nie masz jakiegoś szczególnego klucza podczas szukania inspiracji.
Chyba nie. Sam się w sumie zastanawiam, jak mi to przychodzi i kiełkuje. Na razie mam nikłe doświadczenie, ale dotąd mogłem mówić o intuicji niepozwalającej przestać o czymś myśleć. W grę wchodzą też oczywiście kwestie czysto ekonomiczne, to naturalne. Ale przede wszystkim kluczem jest ten żar, paląca potrzeba stworzenia czegoś niezależnie od pojawiających się trendów. Oby wystarczyła mi na długo.
A posiadasz konkretne kinowe inspiracje?
Myślę, że Bresson ze swoim minimalistycznym stylem filmowania, jednocześnie kipiącym od emocji, jak również swojego rodzaju nostalgii. Bardzo mi się to podoba. W swoim czasie zresztą lubił on portretować postacie z jakąś przestępczą przeszłością, złamaną młodzież itd., co zawsze uznawałem za inspirujące. Ogólnie rzecz biorąc, mam swoje okresy, gdy zatapiam się w danej twórczości. Teraz na przykład wróciłem do amerykańskiego, jakościowego kina rozrywkowego, które mnie zawsze bardzo wzrusza. Ostatnio były to Interstellar i Gorączka. Ten drugi obraz oglądałem raptem kilka dni temu, podziwiając jak to wszystko jest dobrze pokombinowane. Uważam, że bracia Safdie się nim mocno inspirowali podczas tworzenia Good Time czy Uncut Gems. Fantastyczny film. Uwielbiam też Paula Thomasa Andersona. Każdy jego projekt jest inny, duże, emocjonujące kino. Mam więc bardzo różne inspiracje.
Jakieś plany na przyszłość, czy czekasz teraz spokojnie na premierę Zadry?
(śmiech) Tak, czekam. A pomysłów jest dużo, ale to zawsze zależy od tego, na co będzie finansowanie. Przywykłem już do tego, że trzeba rozwijać kilka rzeczy i być czujny. A oczekiwanie premiery to dziwny czas, bo z jednej strony jestem podekscytowany tym, że widzowie będą mogli zobaczyć moje filmy – zgodzić się z nimi lub nie, ale zobaczyć. Z drugiej zaś to swoiste pożegnanie, kończy się pewien etap.
Dziękuję za rozmowę.