Douglas był jednym ze szlachciców pozbawionych przywilejów i ziemi przez króla Anglii Edwarda I po udziale w rebelii Williama Wallace’a w 1304 roku. James przyłącza się do Roberta I Bruce’a, który koronował się samowolnie na króla Szkotów. Razem z nim rozpoczyna niebezpieczną tułaczkę po regionie, by zebrać odpowiednią ilość rycerzy do stawienia czoła tyranom okupującym ich kraj. Z Aaronem Taylorem-Johnsonem spotkaliśmy się w czasie 62. Londyńskiego Festiwalu Filmowego, gdzie film Davida Mackenziego miał europejską premierę.
Radek Folta: Jak przygotowywałeś się do tego, żeby zagrać historyczną postać, jaką był James Douglas?
Aaron Taylor-Johnson: Granie prawdziwego człowieka różni się od wcielania się w fikcyjną osobę. Czułem duże ciśnienie, żeby oddać tej postaci sprawiedliwość oraz „uczłowieczyć go”, wyjść poza suche fakty. Było to szczególnie ważne, bo o Douglasie jest wiele informacji w historycznych książkach, więc mogłem zrobić rzetelne rozeznanie. James to z jednej strony lojalny towarzysz Roberta Bruce’a i jego bliski przyjaciel, a z drugiej strony postać siejąca postrach ze względu na swoją brutalność i waleczność. Starałem się zachować balans pomiędzy tymi dwoma obliczami.
Wiedziałeś coś o „Czarnym Douglasie” przed przyjęciem tej roli?
Nie, tak naprawdę bardziej chciałem pracować z Davidem Mackenziem, którego produkcje znam i cenię. Wiedziałem, że to dla niego bardzo osobisty projekt, nad którym pracował kilkanaście lat. To filmowiec, którego podziwiam i chciałem się od niego czegoś nauczyć. Często reżyser jest pierwszy w moich wyborach, a potem podejmuję decyzję o tym, co mogę dać od siebie postaci, którą gram. Na początku moja rola była dość mała, ale po wielu dyskusjach i przekopaniu wielu tomów w archiwach postać znacznie urosła. Im dłużej szukaliśmy, tym więcej informacji znajdowaliśmy. Przywołanie do życia tego legendarnego wojownika okazało się niezłą zabawą.
Z wielu twoich aktorskich wyborów wynika, że pociągają cię postacie, którą zmieniają cię nie do poznania.
O wiele bardziej komfortowo czuję się schowany za kimś innym, niż bycie sobą. Aktorstwo to ogromna przyjemność, bo mogę udawać kogoś innego i doświadczać życia z ich perspektywy. Kiedy byłem dzieckiem z fascynacją oglądałem Gary’ego Oldmana, który zmieniał się nie do poznania w każdym kolejnym filmie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że aktorstwo to coś więcej niż recytowanie kwestii. Można zmienić swoje ciało, fizyczność, to, jak się brzmi i wygląda. Uwielbiam takie transformacje w mojej pracy.
Czy pracowałeś nad przemianą w Douglasa z reżyserem czy sam?
Moja praca polegała na tym, by dać Davidowi różne wariacje mojej postaci, z którymi może bawić się przy montażu. Bycie aktorem jest dość trudne, bo jest się cały czas narażonym na krytykę. Ale potrafi być też wyzwalające, jeżeli pracuje się z filmowcem takim jak Mackenzie, któremu można zaufać. Częścią transformacji był szkocki akcent, który wcale nie jest łatwy. Żeby się do tego zabrać, czytałem poezję z XIII i XIV wieku, która posiada swoiste tempo mowy. Poezja ta nasycona jest wysoką dawką patriotyzmu i bardzo wiele mówi o tamtych czasach, co pozwoliło mi je lepiej zrozumieć.
Starałem się też dookreślić swoją postać – jakie były jego przyzwyczajenia, czy miał jakieś hobby. Ludzie w tamtych czasach jeździli konno i walczyli na miecze, więc przez półtorej miesiąca razem z innymi aktorami ćwiczyliśmy właśnie to. Energia i humor zaczęła nam się udzielać, czuliśmy się jak prawdziwi towarzysze broni. Jeżeli chodzi o stronę fizyczną, po jakimś czasie moja broda stała się coraz dłuższa i traciłem wagę, bo nie jedliśmy za dużo. Stawałem się Douglasem stopniowo i był to złożony z wielu elementów proces.
Jak bardzo starałeś się wtopić w swoją postać?
Kiedy byłem na planie nie miałem z tym problemów. Siedziałem w zbroi na koniu, patrząc na wspaniałe krajobrazy, nie było mi trudno, żeby zapomnieć się i wyobrazić sobie, że jestem Douglasem żyjącym w średniowiecznej Szkocji. Nie mam telefonu, żeby mnie rozpraszał, całego bagażu współczesnego świata i mediów społecznościowych (śmiech). Jako aktor często żyję chwilą i cieszę się nią, choć jest to praca, którą chcę wykonać jak najlepiej.
Król wyjęty spod prawa rozgrywa się w średniowieczu, które długo portretowane było jako romantyczny okres. Ten film to właściwie przeciwieństwo tej wizji…
Zastanawiałem się właśnie, gdzie to pytanie zmierza (śmiech).
…bo pokazuje on te czasy jako bardzo surowe i brutalne. Jesteś nie raz pokryty błotem i krwią od stóp do głów. Czy tego się spodziewałeś, kiedy decydowałeś się na przyjęcie roli?
Romantyczna strona filmu na pewno istnieje. Widzimy ją w krajobrazach i pięknie lokalnej przyrody, która może oczarować widza. Ale na pewno były to ciężkie czasy, w których trzeba było walczyć o życie w wielu momentach. Mój bohater był wyjęty spod prawa podobnie jak Robert i nawet jego najlepszy przyjaciel mógł go w każdej chwili zdradzić, wbijając mu sztylet w plecy. Wszyscy żyli na krawędzi. Davidowi udało się pokazać w tej produkcji całą gamę uczuć, od dosłownej przemocy po emocjonalne momenty, brutalne sceny sąsiadują tutaj z piękną historią miłosną.
Wygląda na to, że James Douglas bawił się dobrze podczas owych brutalnych scen. Czy ty również?
Kręcenie scen pojedynków i bitew zajmowało naprawdę dużo czasu, bo mieliśmy do nich przygotowaną specjalną choreografię. Była to przede wszystkim ciężka praca, aby nauczyć się odpowiednich ruchów, wykonać je z właściwą dynamiką, ale też wiedzieć, gdzie pozwolić sobie na improwizację, żeby wyglądało to naturalnie. Jako postać, Douglas potrzebował pokazać, że furia i gniew sprawiają mu frajdę.
Czy czujesz, że mógłbyś żyć w tamtych latach?
Gdybym żył w średniowieczu na pewno bym się dostosował, ale były to ciężkie czasy, bo prawie w każdej chwili walczyło się o przetrwanie. Ludzie nie żyli przecież dłużej niż czterdzieści lat. Przynajmniej nie mieli bolączki z mediami społecznościowym (śmiech), mogli zająć się życiem i skupić się na sobie. Mam poczucie, że ich egzystencja była bardziej obecna i pełniejsza. Kręcenie filmów kostiumowych i historycznych pozwala zbliżyć się do to tego odległego świata, który wydaje nam się bardziej teatralny i ekspresyjny, ale też pełen pasji. Jestem pewien, że gdy wtedy ktoś komuś zagroził, że go zabije, to wcale nie rzucał słów na wiatr.
Spędziłeś w Szkocji bardzo dużo czasu kręcąc ten film.
Zachwyciła mnie tamtejsza przyroda, tereny górskie, wspaniałe średniowieczne zamki oraz poczucie bliskości natury. Lokalny patriotyzm udzielił mi się do tego stopnia, że w pewnym momencie zacząłem szukać swoich korzeni, czy nie jestem jakoś związany z tym regionem. Niestety, nikogo nie znalazłem. Okazało się jednak, że moja żona [Sam Taylor-Johnson – przyp. red.] ma szkockich przodków (śmiech).
Czy wydaje ci się, że historia Roberta I Bruce’a nie była wcześniej opowiedziana na tą skalę ze względu na popularność filmu Braveheart – Waleczne serce?
William Wallace [główna postać Braveheart – przyp. red.] to prawdziwa legenda, bohater, który należał do ludu, doszedł do swej pozycji z niczego. Robert to człowiek z przywilejami i jego historia pokazuje nowy punkt widzenia. Jest to w końcu lider, który zjednoczył kraj. Filmowcy mają coś takiego, że potrafią wyszukać ważne momenty w historii, które mówią też wiele o tym, co się dzieje w dzisiejszym świecie. Temat podziału narodu jest przecież bardzo aktualny. I choć pomysł na Króla wyjętego spod prawa ma trzynaście lat, temat ten wydaje się trafić na odpowiedni czas.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe / Netflix