Ta swoista epopeja gangsterska wprawdzie docelowo trafi na platformę Netflix, ale przez jakiś czas będzie można ją zobaczyć na wielkim ekranie. Czy warto więc iść do kina, skoro niedługo potem zobaczymy ten sam obraz poprzez serwis streamingowy? Ja Irlandczyka już obejrzałem dzięki uprzejmości dystrybutora i wyznam, że nie wiem jak Wy, ale – gdy tylko trafi na wielki ekran – zasiądę na wygodnym fotelu kinowym jeszcze raz, aby odbyć tę podróż jeszcze raz. I poczuję, jak ktoś wehikułem czasu przeniesie mnie ponownie do czasów Nowego Hollywoodu, za którym trochę tęsknię jak za starszym bratem, który mieszka bardzo daleko.
Irlandczyk jest doznaniem świetnym i pozornie anachronicznym, bo można zaryzykować twierdzenie, że taki film testuje wytrzymałość nie tylko pęcherza kinomaniaka, ale również skupienie. Prawdą jest, że istnieją filmy, które trwają 90 minut, a wydaje się, że są to 3 godziny, a są też dzieła, które trwają kilka godzin, a czas mija jak przy odcinku serialu. Jeśli mamy do czynienia z tak kompleksową, nie idącą na łatwiznę intrygą i holistycznym spojrzeniem na bohaterów, to nie kupujemy biletu jedynie na seans kinowy, ale na przygodę porównywalną z zakupieniem najlepszej powieści, do której będziemy chcieli wrócić. Soczyste wątki, kilka dekad, w których rozgrywa się akcja, a także mięsne dialogi – to sprawia, że mistrzowi Scorsese udało się stworzyć dzieło, które utrzymuje tempo aż do napisów końcowych. Z jednej stron wysiedzenie do końca seansu to bardzo wymagająca obietnica kinomana, żeby jej sprostać, z drugiej – wszyscy, którzy widzieli Irlandczyka na wielki ekranie, mówią, że właśnie tego oczekiwali od tej wycieczki. Mianowicie wyboru, żeby jeszcze raz (albo po raz pierwszy!) poczuć się jak ludzie, którzy przyszli do kina obejrzeć film tak samo, jak poznawała ją nowojorska widownia u samych początków kariery Scorsese.
Jestem zresztą dużym fanem doświadczenia kinowego, bo mimo że o najnowszym filmie Scorsese mówi się również w kontekście wyższości platform stremingowych nad kinem, prawda jest zupełnie inna. To, że Netflix jest dystrybutorem i producentem Irlandczyka, nie zmienia faktu, iż jest to kino klasyczne, opowiedziane nie za pomocą komputera oraz uproszczeń, ale właśnie – twarzy i mocnego, ponoć pisanego przez reżysera przez lata scenariusza. Gdy gasną światła, a my siedzimy obok ludzi, którzy podobnie jak my milkną z wypiekami na twarzy, przenosimy się w miejsce, które Scorsese kocha podobnie jak my. Irlandczyk jest 3,5-godzinnym wyrazem miłości do sali kinowej, która nie boi się nadchodzących zmian technologicznych.
W kinie jesteśmy też, siłą rzeczy, w stanie lepiej skupiać się na historii, a samo obejrzenie filmu jest swoistym aktem, który zaczyna się przy zakupie biletu, a kończy – wychodząc z ciemnej sali wraz z ludźmi, którzy przeżyli to samo co my. Dlatego warto kibicować inicjatywom, która przy okazji wielkich premier Netflixa (tak jak miało to miejsce przy okazji Romy) wprowadzają filmy również do kina. Jest to świetny pomost między teraźniejszością a przyszłością kina i duży wyraz szacunku dla twórców oraz tych, którzy przywiązani są do sal kinowych. Zresztą przez te ponad 3 godziny jesteśmy odcięci od szumów informacyjnych. Wizyta w kinie jest bowiem przeniesieniem do małego świata, który wymaga skupienia oraz pozostawienia innych spraw poza salą. Nie widzę innych powodów, dla których tak popularne są seanse klasyków filmu po latach od ich premiery.
Irlandczyk, dzięki uprzejmości Netflixa, trafi od 22 listopada do wybranych kin. Wkrótce w podobny sposób uraczy się nas również premierami chwalonych przez krytyków Historii małżeńskich i wyczekiwanego dramatu Fernando Meirellesa Dwóch papieży. Wystarczająco mocne powody, aby w kinie spędzić nie tylko 3 godziny, ale o wiele, wiele więcej. A potem można zrobić powtórkę przed telewizorem.