Prawda jest taka, że nawet i wielcy filmowcy, zanim dostali wielkie sumy na swoje produkcje, zaczynali w… garażach. Słowo „garaż” oznacza tutaj pojęcie „low budget” i robienie filmów swoimi, często minimalnymi nakładami finansowymi, a nie z pomocą tłustego czeku od producentów. Poznajcie historie trzech inspirujących filmowców, którzy zaczynali nawet nieco poniżej sfery kina indie. Ich droga może być drogowskazem dla próbujących swoich sił w przemyśle filmowym.
Mieszkający w Los Angeles, ale pochodzący z Brazylii Joe Pena zaczynał od… kanału na YouTube, w którym pokazywał, jak gra na gitarze. Prezentował też umiejętności domorosłego montażysty filmowego. Materiały, w których są nakładane na siebie różne nagrania, tworząc złudzenie orkiestry symfonicznej, kiedy tak naprawdę gra wyłącznie jedna osoba, to powszechnie obecnie w sieci zjawisko. Aby nakręcić taki film, dopasować poszczególnie ujęcia, zsynchronizować dźwięk – tutaj niewątpliwie potrzebna jest pasja, dużo wolnego czasu i bardzo sprawne oko montażysty. To jednak Joe Pena był pierwszym, który dostrzegł, że widowiskowego montażu można nauczyć się samemu.
Twórca internetowy na tym nie poprzestał, a kanał, który bardzo szybko zasubskrybowały 3 miliony widzów, zaczął prezentować zabawy z formą, konwencją skeczy, a także tutorialami, w których specyficzny język filmowy Peny był tak soczysty, że można było go wyłącznie powielać. Pena na tym nie poprzestał – w 2019 roku do kin weszła jego „Arktyka”. Ten fabularny surwiwal o rozbitku samolotowym ma wszystko, co uzdolniony, początkujący filmowiec może wykorzystać jako pierwszy krok w drodze na sam szczyt. Pena posiadał mały budżet, ale mimo wszystko udało mu się namówić do współpracy samego Madsa Mikkelsena. Ograniczoną przestrzeń, a także przejrzysty, idealny na początek drogi twórczej koncept. Kariera od youtubera do reżysera kinowych hitów? Pena nie poprzestaje na tej jednorazowej próbie, więc wkrótce jeszcze o nim usłyszymy.
Wesoły nastolatek, który karierę komediową rozpoczął od nagrywania swoich satyrycznych piosenek w pokoju, szybko stał się ulubieńcem sceny stand-uperskiej. Bo Burnham posiada specyficzny styl komediowy, świetne wyczucie czasu, prezentując w swoich pracach połączenie sekwencji śpiewanych z granymi (Burnham jest multiinstrumentalistą). Stał się, dzięki swojej rosnącej popularności, najmłodszym w historii uczestnikiem Comedy Central Special. Miał niespełna 18 lat, kiedy ukazał się materiał „Bo fo Sho”, a jego kolejne projekty, czyli „What” oraz „Make Happy” możemy obejrzeć na Netfliksie.
Wrażliwość, niebanalne spostrzeżenia oraz maniera zmęczonego światem (sic!) nastolatka doprowadziły go wyżej – zaczęło się od występów gościnnych w filmach i serialach, a skończyło na reżyserskim debiucie. Wzruszający oraz świetnie poprowadzony reżysersko film „Ósma klasa” miał swoją premierę w 2018 roku na Netfliksie i dowodzi, że wejście w świat filmu jest dla takich samorodnych talentów naturalną drogą w ewolucji kariery. Wprawdzie umiejętności reżyserskie Bo Burnham wciąż jeszcze szlifuje, ale świetne ucho do dialogów oraz dar konstruowania postaci (które przewijają się również w jego karierze scenicznej), sprawiły, że udało mu się wytworzyć specyficzny styl artystyczny. Jego kino jest powolne, skupione na emocjach, a przy tym wypełnione soczystymi dialogami. Natomiast to, jak Bo Burnham radzi sobie po drugiej stronie kamery, wciąż można zobaczyć na ekranach kin, bo wystąpił w jednej z esecjonalnych dla fabuły ról w nominowanej do Oscara „Obiecującej. Młodej. Kobiecie”.
Last but not least – James Gunn, chyba najbardziej inspirująca historia dla tych, którzy mimo że na razie chcą po prostu robić filmy, to w przyszłości z chęcią podjęliby się kierowania wysokobudżetową superprodukcją. Aby zrozumieć, jaką drogę przebył Gunn, trzeba poznać zaplecze twórcze wytwórni Lloyda Kaufmana. Troma, bo o niej mowa, słynie z tego, że wciąż produkuje dzieła, które nie mają prawa się zwrócić, a jej twórca wyznaje zasadę, że nie ma co kręcić filmu za milion dolarów, bo lepiej nakręcić milion filmów za jednego dolara. Produkcje, takie jak „Cannibal: The Musical” czy „Combat Shock” lub „Toxic Avenger”, to kino klasy C, ale niewątpliwie zrzeszające ludzi, którzy kochają tworzyć historie, nawet jeśli daleko im do jakości oscarowych hitów. Troma, zwana również wytwórnią najgorszych filmów na świecie, przygarnęła James Gunna, młodego, niedoświadczonego, aspirującego scenarzystą. Wespół z Lloydem Kaufmanem napisał on „Tromeo i Julię”, czyli trawestację szekspirowskiej opowieści wzbogaconą o rozkładające się ciała. To na planie takich filmów Gunn nauczył się, że w branży filmowej powinna ograniczać nas wyłącznie nasza głowa.
Jak potoczyły się losy Gunna? A kojarzycie może jego malutki projekt, zrodzony z miłości do dziwnych postaci, który nosi tytuł „Strażnicy galaktyki”? Od Tromy do Marvela droga niby jest długa i kręta, ale jak się okazuje – do przejścia. Nawet po osiągnięciu ogromnego sukcesu (James Gunn promuje obecnie nadchodzącą drugą część przygód „Legionu samobójców”) nie zapomniał o swoich początkach. Dawny mentor Lloyd Kaufman występuje gościnnie w jego marvelowych produkcjach, a ekipa aktorów z czasów pracy w Tromie przewija się w tle kinowych hitów, które wyreżyserował w późniejszym okresie swojej kariery.
Penę, Burnhama i Gunna łączą trzy rzeczy: nieustępliwość w karierze, opętańcza wręcz erupcja kreatywności oraz odpowiednie użycie środków, które podarował im los, aby nakręcić swoje pierwsze filmy. Dzisiaj każdy kto ma dobry pomysł i trochę odwagi może przystąpić do realizacji… smartfonem, który ma w kieszeni. A dodatkowo ma szansę dostać przeogromne wsparcie od OPPO i Nowych Horyzontów, aby zaistnieć w filmowym świecie, biorąc udział w konkursie Film Your Story.