Od momentu ogłoszenia programu, festiwal w Wenecji był mocno krytykowany z powodu obecności tylko jednej kobiety-reżyserki w konkursie głównym festiwalu. Przy okazji premiery The Nightingale stał się punktem zapalnym do dalszej dyskusji. Podczas pokazu prasowego bowiem, na wyświetlanych napisach końcowych, jeden z dziennikarzy włoskich wykrzyknął na całe gardło obraźliwy epitet w kierunku Jennifer Kent: „wstyd, k…o, jesteś do bani”. W dobie mediów społecznościowych nic nie uchodzi niezauważone. Na Twitterze nagłośniono całe wydarzenie, stawiając lokalnych dziennikarzy w nie najlepszym świetle. Nie minęły dwadzieścia cztery godziny i udało się ustalić tożsamość tej osoby, która później, w oświadczeniu na Facebooku, przeprosiła za swój wybryk. Odebrane przez większość widzów i komentatorów jako seksistowskie i nie pasujące do świata kultury zachowanie, przywróciło znów dyskusję o miejscu kobiet we współczesnym świecie filmu.
Na odpowiedź reżyserki, komentującą zachowanie dziennikarza, nie trzeba było długo czekać. Podczas konferencji prasowej Kent powiedziała:
„Musimy reagować ze współczuciem i miłością na ignorancję. Nie ma innego wyjścia. O tym bardzo jasno mówi mój film. Jestem bardzo dumna z niego oraz z mojej ekipy, która odważyła się opowiedzieć historię, która musi zostać usłyszana. Miłość, współczucie, dobro to nasza deska ratunku i jeżeli ich nie będziemy używać, stoczymy się w czeluść”.
Organizatorzy festiwalu nie byli tak bardzo wyrozumiali. Mężczyźnie natychmiast została odebrana akredytacja prasowa.
reż. Jennifer Kent
Czym więc tak bardzo zaszokował film autorki kultowego już horroru Babadook? W The Nightingale (czyli słowik) reżyserka tylko pozornie odchodzi od świata koszmarów na rzecz ubranej w historyczny kostium opowieści o osadnikach dzikiej Tasmanii w połowie XIX wieku. Narracja jest mroczna, surowa i momentami bardziej przerażająca niż chowające się po domu gusła. Nie jeden raz widzieliśmy już filmy pokazujące bezlitosne i brutalne warunku życia w koloniach (jednym z nim był prezentowany w ubiegłym roku w Wenecji Sweet Country). Nie dziwi zatem fakt, że w jednym z pierwszych ujęć bohaterka – Clare (Aisling Franciosi) idzie ścieżką przez gęstą dżunglę z malutkim dzieckiem na jednym ręku, ściskając nóż w drugiej ręce. Jednak prawdziwe zagrożenie nie będzie czyhać nie w otaczającej ją naturze, ale wśród ludzi.
Clare jest z pochodzenia Irlandką, która została zesłana na Tasmanie, by odbyć wyrok. Jej czas odsiadki już dawno upłynął, ale nadzorujący ją porucznik lokalnej armii – Hawkins (Sam Claflin) nie ma zamiaru pozbywać się dziewczyny, która wpadła mu w oko. Mimo miłej aparycji mundurowy jest typem sadysty, odbijającego swoje własne frustracje na innych (od miesięcy czeka bezowocnie na awans na lepszy posterunek). Clare ma męża, podobnego do niej skazańca, i dziecko. I któregoś dnia jej toksyczna relacja z dowódcą eskaluje do tego stopnia, że kobieta zostaje kilkukrotnie zgwałcona, a jej mąż i dziecko zamordowane na jej oczach. Po tym brutalnym wydarzeniu porucznik, z dwoma żołnierzami, trzema tragarzami i aborygenem-przewodnikiem wyrusza do odległego o trzy dni drogi miasta, by zmienić stanowisko. Clare, uzbrojona w muszkiet, konia i z pomocą innego lokalnego tropiciela – Billy’ego (Baykali Ganambarr), ma zamiar odnaleźć morderców swojej rodziny i dokonać zemsty.
Nakręcony w formacie 4:3 (autorem fenomenalnych zdjęć jest Polak, Radek Ładczuk) The Nightingale konsekwentnie buduje atmosferę, która wizualnie osacza widza, a narracyjnie nie pozostawia obojętnym. Piękna przyroda aż prosi się o panoramiczne ujęcia, ale nie oglądamy tu pocztówki z wakacji, tylko historię ludzi uwięzionych w dzikiej, nieznanej przestrzeni. Sceny gwałtów są równie traumatyczne dla bezradnej widowni, co dla kobiety, która jest ich ofiarą. Oglądanie ich aż prosi się o odpowiedź, a bohaterka robi właśnie to – wyrusza szukać zemsty. Pamiętne z Babadooka motywy nękających postaci koszmarów z przeszłości, wracają tutaj ze wzmożoną siłą. W pierwszym ujęciu bohaterka jest delikatnie budzona przez swojego męża, wyłaniającego się z ciemności. Ten motyw będzie przewijał się przez cały film, bo duch męża oraz sylwetki jego oprawców nie pozwolą jej odpocząć.
Gatunek kina zemsty w produkcji Jennifer Kent nadbudowane jest wieloma emocjami. Z jednej strony mamy do czynienia z szukaniem osobistej wendetty za wyrządzone krzywdy. Jednak w pewnym momencie bohaterka wątpi w słuszność tej decyzji. Jedno zabójstwo jest dla niej również ogromną traumą i nie przynosi ukojenia, którego tak bardzo łaknęła. Dlatego reżyserka legitymizuje jeszcze jedną zemstę: aborygenów, „odwdzięczających się” za przedmiotowe potraktowanie ich ziemi i ludności przez przybyszów. Kluczową postacią jest tu Billy, który oglądał w swoim życiu zbrodnie wyrządzane jego ludowi, teraz widzi, że biały człowiek potrafi tak samo traktować innych, niezależnie od koloru skóry. Zły jest zły i nawet w kulturze aborygenów usuwa się takiego delikwenta ze społeczności. Nic dziwnego, gdy krwawy finał przynosi oczekiwane rozstrzygnięcie, wielu widzów wydało z siebie okrzyk radości.
Fascynujący jest związek między Clare i Billym, który nie ma w sobie nic oczywistego. Dla niej chłopak jest sługą, dzikusem, któremu nie można ufać. W społecznym łańcuchu pokarmowym jest on niżej od konia. Inna sprawa, że kobieta również traktowana była w owych czasach jako podgatunek. Jej samotna egzystencja jest nieustannie zagrożona ze strony mężczyzn, którzy często i głośno deklarują chęć współżycia z nią, nie czekając na jej zgodę. Prawdziwe dziki bestie, zdaje się mówić Kent, drzemią w płci brzydkiej, a nie mieszkających w dżungli aborygenów. Z czasem zależność pomiędzy bohaterami zmienia się, kiedy poznają swoje historie. I dochodzą do wniosku, że mają wspólnego wroga – Anglię. Uczą się o sobie nawzajem i zaczynają sobie ufać. Jedno jest irlandzkim słowikiem, drugie – tasmańskim kosem (blackbird), każde z nich śpiewa pieśń o swojej ojczyźnie. Jest w tej dynamicznej relacji coś szczerego i poruszającego, co w wielu momentach nadawało filmowi jakże potrzebne, emocjonalne centrum.
The Nightingale, dzięki sprytnym zabiegom formalnym i narracyjnym, wymyka się łatwej klasyfikacji gatunkowej. Jest po trochu horrorem, filmem historycznym, rozrachunkowym i dramatem zemsty. Z granicy między tymi trzema płaszczyznami wynikają pewne tarcia, które niełatwo przełknąć. Przemoc bywa zbyt graficzna, popychając film niepotrzebnie w stronę konwencji gore. Rozwlekane zakończenie mogłoby być trochę okrojone, by film nabrał lepszej dynamiki w finalnej godzinie projekcji. Fenomenalna Aisling Franciosi udowadnia, że jest jedną z największych wschodzących gwiazd kina, a jej rola w tym filmie powinna zostać nagrodzona podczas sobotniej uroczystości zamknięcia festiwalu w Wenecji.
Ocena: 80/100
reż. Shinya Tsukamoto
Kultowy japoński reżyser, którego produkcje o Tetsuo w latach 90. obrosły legendą kina o północy, powraca z Killing – krwawym, zrealizowanym w konwencji filmu samurajskiego tytułem. Naznaczony specyficznym stylem filmowca, nieodzownymi elementami gore oraz pretekstową fabułą tytuł przypadnie do gustu fanom Tsukamoto.
Od pierwszych ujęć reżyser każe nam zapomnieć o wizualnej konwencji, którą znamy z innych filmów tego gatunku. Nie ma tu miejsca na płynnie unoszącą się kamerę, ujęcia slow-motion, barwne stroje i wyszukane kolory. Wiele scen pojedynków nakręconych zostało z ręki, jakby któryś z sygnatariuszy postulatu Dogma 95 był obecny na planie. W kadrach dominuje szare niebo, wyprane z barw stroje oraz naturalne oświetlenie.
Akcja rozgrywa się w Japonii połowy XIX wieku, gdzie pozbawieni panów oraz wojen samuraje szwendają się bez celu od wioski do wioski. Jednym z nich jest młody wojownik Mokunoshin Tsuzuki (Sosuke Ikematsu), któremu udaje się przetrwać pomagając rolnikom w uprawie pól. Kiedy nie pracują, uczy syna jednego z wieśniaków szermierki. Mimo, iż siostra chłopca Yu (Yu Aoi) nie patrzy na to zachowanie z aprobatą, darzy samuraja sympatią. Choć Mokunoshin wspomina o wyprawie do Kyoto, by wziąć udział w wojnie domowej po stronie Szoguna, nie jest to nigdy poważna deklaracja. Do czasu, aż w okolicy nie pojawia się starszy, doświadczony samuraj Sawamura (Tsukamoto), który poszukuje innych roninów, by przyłączyli się do niego najpierw w Edo, a potem w Kyoto.
Zaburzenie ładu w okolicy inicjuje cały ciąg zdarzeń. Oprócz jednego samuraja pojawiają się tu kolejni, tym razem rozrabiaki, wywołujący przerażenie w oczach prostych mieszkańców. Mimo iż naturalne byłoby dla Mokunoshina zostać i pilnować wioski, on ciągle woli wyruszyć w drogę, sprawdzając naiwnie, że opryszki nic złego nie zrobią. I w dniu wyruszenia w drogę bohatera dopada tajemnicza choroba. Odwlekana wyprawa spowoduje znowu, że syn rolników zostanie pobity. Ktoś będzie musiał go pomścić.
Tsukamoto odwraca znane z kina gatunku motywy. Zamiast wojowników ratujących biedniejszych, jak w Siedmiu samurajach, zainteresowani są tylko odległą walką. Pozbywa się pięknie wyglądających kadrów i wyszukanych walorów wizualnych. Killing wygląda jak tani film zrealizowany najmniejszym kosztem w jednym miejscu. Ma to swój minus, bo choć podejście z trzęsącą się kamerą do pokazywania pojedynków jest świeże, to w kadrach widać niewiele. Choreografia nam umyka, a w jedynej krwawej i widowiskowej z założenia scenie walki nasze oczy muszą się nieźle napracować. Reżyser nie byłby sobą, gdyby nie dodał kilku nieźle wyglądających okaleczeń oraz seksualnego podtekstu. Mokunoshin dwa razy masturbuje się pod chatą, a jego związek z Yu okraszony został dość ciekawą sceną gryzienia i podduszania. Mamy tu gwałt i flaki wypływające z ciała.
Głównym tematem filmu jest blokada przed zabijaniem drugiej osoby. Co zrobić z tym faktem, kiedy ma to być twój zawód? Podobny temat, który reżyser podjął w poprzedniej produkcji Ognie w polu. Niestety, twórcy nie udało się mnie przekonać do moralnych rozterek żadnej z postaci. Aktorsko czujemy, że oglądamy tylko szkice, niż ludzi z krwi i kości. Fabuła jest dość zdawkowa, a idąca za nią logiczna motywacja jest tylko umowna. Trwający tylko osiemdziesiąt minut film to rzadkość, ale w całości wydaje się dość poprawnie wykonanym ćwiczeniem. Które i tak zebrało burzę oklasków przed i po seansie. Na taki kredyt zaufania zapracowało sobie niewielu reżyserów.
Ocena: 60/100
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe