reż. Joon-ho Bong (Korea Południowa)
Tego samego dnia, w którym Cannes oszalało na punkcie nowego filmu Quentina Tarantino, premierę miała koreańska produkcja Parasite. Reżyser filmu, Joon-ho Bong, który gościł na francuskim festiwalu dwa late temu ze zrealizowaną dla Netflixa Okją, przebił najśmielsze oczekiwania nawet największych sceptyków. Powracając do klimatu swoich najlepszych filmów, takich jak Zagadka zbrodni i Matka, udowodnił po raz kolejny, że w kinie liczą się nie tylko nazwiska czy budowanie klimatu, ale opowiadanie fascynujących historii.
Żyjąca w ubóstwie czteroosobowa rodzina otrzymuje szansę poprawy swojej beznadziejnej sytuacji. Syn dostaje pracę jako prywatny tutor młodej dziewczyny w bogatej rodzinie w pięknej posiadłości, która jest jak niebo i ziemia w porównaniu do ich normalnych warunków. Biedacy mieszkają w piwnicy, z oknem na ulicę, na której podpici przechodnie oddają mocz, tuż przed ich oczyma. Polegają na wifi z mieszkania obok, a obiady zjadają w kantynie dla taksówkarzy. Chłopak szybko dostrzega możliwość pomocy pozostałym członkom rodziny. Jego siostra odgrywa rolę genialnej studentki sztuki, która mogłaby pomóc synowi bogaczy w odkrywaniu malarskiego talentu. Szybko organizują też plan zatrudnienia ojca na miejsce obecnego szofera oraz matki, która miałaby zastąpić opiekującą się dezajnerskim domem gosposię.
Perfekcyjnie zrealizowany heist movie to tylko pierwszy akt Parasite. Niczym w To my Peela rodzina z podziemia fortelem wchodzi do życia warstwy uprzywilejowanej, funkcjonując tam na zasadzie pasożytów. Jest tu jeszcze ostry komentarz społeczny i czarna komedia. Klocki układają się same i nie sposób nie podziwiać rezolutnej rodziny (i twórców filmu) za genialny i widowiskowy plan. Ale jak to z doskonałymi projektami bywa, coś musi pójść nie tak. Nadchodzące w drugim, a potem trzecim akcie filmu twisty, wywracają akcję do góry nogami. Z niesamowitą przyjemnością oglądamy ten zaczynający rządzić światem bohaterów chaos.
Joon-ho Bong pokazuje w swoim nowym filmie, że jest mistrzem budowania napięcia, łączenia powagi z humorem, kreatywnego opowiadania historii i tworzenia postaci. Te ostatnie nigdy nie są karykaturami, nie są jednoznacznie złe czy dobre. W naprawdę trudny do uchwycenia sposób, przy dużej ilości bohaterów, udało mu się stworzyć widowiskowy kalejdoskop charakterów. Nie dziwi zatem, że znakomicie przyjęty w Cannes Parasite jest kolejnym, typowanym do najważniejszych nagród filmem.
Ocena: 95/100
Oh, Mercy!
reż. Arnaud Desplechin (Francja)
Pochodzący z Roubaix reżyser zrealizował film, w którym pokazuje trudy bycia gliniarzem w jednym z najbiedniejszych i najniebezpieczniejszych miast we Francji. Przez dwie godziny oglądamy jak komisariat, zarządzany przez inteligentnego i sprawiedliwego kapitana Daouda (Roschdy Zem), radzi sobie z różnego rodzaju sprawami w okolicy świąt Bożego Narodzenia. A to ktoś podpalił samochód. Gdzieś dochodzi do rękoczynów podczas domowej imprezy. Bez śladu ginie pięknie nastolatka. Podłożony zostaje ogień w mieszkaniu w biednej dzielnicy. A kilka dni później osiemdziesięcioletnia staruszka zostaje znaleziona martwa w swoim łóżku. Podejrzenie pada na dwie młode sąsiadki (Léa Seydoux i Sara Forestier).
Oh, Mercy! niezgrabnie oscyluje pomiędzy laurką wystawianą stróżom prawa, a jakże popularnym we Francji kinem realizmu społecznego (którego doskonałym przykładem jest inny, o wiele bardziej udany film z konkursu w Cannes, Les Miserables). Rzewna i poważna muzyka towarzysząca obrazowi burzy nastrój obserwacji, tworząc niepotrzebny patos. Irytuje postać Daouda, któremu przyglądamy się nie tylko w pracy, ale także poza nią (lubi wyścigi konne). Jest typem wymagającego, sprawiedliwego szefa, który wszystko wie najlepiej, który potrafi sam rozwiązać najtrudniejsze sprawy. Czy może irytować coś bardziej niż rycerz w lśniącej zbroi w świecie imigrantów, prostytutek i bandytów?
Nawet w najlepszych momentach produkcji, gdy obserwujemy policjantów w pracy, mamy poczucie oglądania odcinka specjalnego serialu Prawo i porządek albo Kryminalnych zagadek rozgrywających się nie w Nowym Jorku, ale w Roubaix. Pewnie, chętnie obejrzę taki film w telewizji, zajadając pizzę w domu. Ale nie na festiwalu w Cannes.
Ocena: 40/100
Matthias & Maxime
reż. Xavier Dolan (Kanada)
Dolan to jeden z ulubieńców Cannes, którego kariera w wieku trzydziestu lat przekroczyła poziom wielu jego rówieśników. Na koncie ma już Grand Prix festiwalu (To tylko koniec świata) i Nagrodę Jury (Mama). Jego najnowszy film skupia wszystkie elementy jego najlepszych produkcji: seksualne odkrycia, toksyczne relacje z członkami rodziny, kolorową grupę przyjaciół powiązanych skomplikowanymi relacjami. Reżyser występuje też przed kamerą w jednej z tytułowych ról.
Trzydziestoletni Max (Dolan) planuje opuścić Montreal i przenieść się do Australii. Podczas imprezy z grupą znajomych (czujemy, jakby towarzystwo znało się od lat) angażuje się w kręcenie szkolnej etiudy filmowej siostry jedno z kolegów. Razem z Mattem (zabójczo przystojny Gabriel D’Almeida Freitas) mają namiętnie pocałować się przed kamerą. Dla bohaterów nie jest pozornie żaden problem, bo zrobili to już w czasach szkoły średniej. Owa scena dla obydwu postaci wydarzenie to nie będzie takie bez znaczenia.
Dolan umiejętnie buduje pozornie lekkie spotkania między przyjaciółmi, których chemia jest wprost zaraźliwa. Bawią się, dyskutują, grają w gry i kłócą tak naturalnie, jakbyśmy oglądali prawdziwych znajomych. W porównaniu do To tylko koniec świata reżyser stonował z krzykliwą ekspresją, ale ciągle udaje mu się przemycić wiele emocji. Niczym w filmie realizowanym przez irytującą swoim akcentem dziewczynę, reżyserowi udaje się włączyć impresjonizm i liryzm w wielu momentach. A to dzięki zabawą z ostrością obiektywu, a to przez użycie muzyki (nie obyło się bez przebojów muzyki pop pokroju Pet Shop Boys). Choć służą one jako mało naturalne przerywniki w akcji, budują one nastrój Matthias & Maxime.
Dwa główne wątki fabularne, relacja Maxa z Mattem oraz z matką (Anne Dorval), wygrywają najważniejsze tematy produkcji. Pierwszy to analiza orientacji seksualnej, połączona z dorastaniem. Dwóch głównych bohaterów niby prowadzi życie heteroseksualne (Matt ma żonę, Max umawia się z kobietą), ale ich głowy wydają się zaprzątnięte zupełnie innymi emocjami, z którymi nie do końca mogą sobie poradzić. Oddane z wyczuciem i taktem, pokazują niuanse, z którymi kino Hollywoodzkie od lat ma problem. Sceny Dolana z Dorval, w których aż kipi od złości i żalu, należą do najlepszych w filmie. Starający się zorganizować opiekę dla matki podczas jego nieobecności syn konfrontowany jest z jej wrogością. Najbliższe osoby potrafią ranić się w końcu najbardziej.
Niezwykle dojrzały film, w którym Xavier Dolan wraca do formy, tylko ostrzy apetyty na kolejne produkcje tego Kanadyjczyka.
Ocena: 70/100
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe