Cannes 2015 Dzień 7: recenzujemy emocjonujący i mroczny thriller Sicario

Amerykańskie filmy otrzymujące w Cannes nagrody to rzadkość i raczej wyjątek, który potwierdza regułę. Pozytywne przyjęcie najnowszego filmu Kanadyjczyka Dennisa Villeneuve i dobre recenzje nie wystarczą zapewne, żeby Sicario wyjechał z Francji z Palmą. Na pewno jednak ucieszy fanów mrocznego, zaangażowanego kina spod znaku Michaela Manna.

sicario press

Już na samym początku wrzuceni jesteśmy w ciasną i duszną przestrzeń wozu pancernego, w którym FBI szturmuje dom meksykańskiego kartelu na przedmieściach Phoenix. Ciała ukryte w ścianach domu pokazują tylko, z jak brutalną wojną narkotykową mamy do czynienia. Dlatego gdy Kate Macer (Emily Blunt) dostaje ofertę współpracy z tajną komórką agencji w celu obalenia szefa kartelu, nie będzie dwa razy się zastanawiać. Choć ani jej szef Matt Graver (Josh Brolin), ani tajemniczy Alejandro (Benicio Del Toro) nie wyjaśnią jej od razu, na czym ma polegać jej zadanie. „Amerykańskie oczy tego nie pojmą od razu. Ale zrozumiesz, kiedy już będzie po wszystkim”, powie Kate Alejandro. Kim jest tytułowy Sicario, czyli płatny zabójca, dowiemy się w tym samym czasie, kiedy zorientuje się Kate.

sicario e1431293590894 2

O tym, że w północnym Meksyku toczy się krwawa wojna, wiemy z kina od lat (Traffic, Heli). Villeneuve nie jest odkrywczy, ale realizuje historię z pomysłem i typowym dla siebie nastrojem. W jego świecie nie ma podziału na złych i dobrych. Postać grana przez Blunt jest jedynie pionkiem, obserwatorem, który zaakceptować będzie musiał reguły gry – albo czeka go śmierć. Jej bezsilność udziela się widzowi i choć początkowo kibicuje grupie kierowanej przez Brolina, szybko staje się jasne, że w tej grze są tylko źli i gorsi. Wojna z terrorem opuściła kraje Bliskiego Wschodu i czai się tuż za granicą Ameryki. O tym, że cel uświęca środki, przekonamy się w filmie nie jeden raz. W jednej z najlepszych sekwencji, gdy Amerykanie transportują więźnia z Tijuany do USA, oglądamy perfekcyjnie zorganizowaną akcję, podczas której rozpętuje się strzelanina. Fakt, że zginąć mogą cywile, nie interesuje nikogo. Najważniejsze jest wykonanie zadania.

Duszna i klaustrofobiczna atmosfera filmu to wyznacznik stylu reżysera „Labiryntu”, osiągnięta przez specyficzne ujęcia kamery oraz zastosowane filtry. Operator Richard Deakins wykonał naprawdę kapitalną robotę kreując szorstki, brunatno-zielony odcień obrazu. Odhumanizowane ujęcia, a nawet całe sekwencje, jak zdjęcia z lotu ptaka (drony patrolujące granicę), mapy, kamera w podczerwieni czy lornetki – pokazują bezduszny wymiar tego konfliktu. Ludzie ginący po obu stronach są tylko bezimiennymi ciałami, które albo ktoś powiesi na moście, albo zostawi leżące na ulicy.

Sicario powinien spotkać się bardzo dobrym odbiorem w kinach, ale z tym będziemy musieli poczekać co najmniej do jesieni. Być może nawet Villeneuve doczeka się kilku nominacji do Oscara za zdjęcia, scenariusz, czy reżyserię. Czas pokaże.

Ocena Movies Room: 90/100

louder1

Spójrzmy jeszcze pokrótce na dwa filmy zaprezentowane w konkursie głównym. Norweg Joachim Trier zrealizował swój pierwszy obraz w języku angielskim Louder Than Bombs. Znany choćby z „Oslo, 31 sierpnia” twórca trochę zagubił się pod ciężarem materiału. Nie tylko rozrosła się ekipa, bo udało mu się zaangażować takie gwiazdy jak Gabriel Byrne, Jessie Eisenberg i Amy Ryan. Historia o rodzinie, która straciła matkę, urosła do niecodziennych rozmiarów i reżyser stracił nad całością kontrolę. Niektóre wątki są dość jednowymiarowe (Byrne jako ojciec nieradzący sobie z dwoma synami), inne chciałoby się oglądać o wiele dłużej (Isabelle Huppert jako matka, wojenna reporterka, nieumiejąca się odnaleźć poza pracą). Prawdziwym klejnotem w tym małym chaosie jest najmłodszy z synów, Conrad (świetny Devin Druid), który jest więcej niż typowym zagubionym nastolatkiem w szkole średniej. Jego wątek z pasją do pisania, gier komputerowych i pewną cheerleaderką przemawia i porusza najbardziej, będąc udaną próba uchwycenia bolączek dorastania.

Ocean Movies Room: 50/100

margarite

Na koniec kolejny najgorszy – według krytyków – film w canneńskim konkursie. Marguerite & Julien Valerie Donzelli już w samym streszczeniu pokazuje, w czym jest problem. Jest to opowiedziana w konwencji baśni historia kazirodczego romansu między bratem i siostrą… Inspirowany ponoć szesnastowiecznymi opowieściami scenariusz powstał dla Francois Truffaut w latach siedemdziesiątych, ale mistrz francuskiego kina nie zdążył go zrealizować. Szkoda, bo na pewno wyciągnąłby z tej historii o wiele więcej. Donzelli nie potrafi się zdecydować, czy chce potępić, czy może wychwalać bohaterów. Ubranie filmu w ramy opowieści dla dzieci na pewno tylko podsyca jego kontrowersyjność. Od strony realizatorskiej irytują pewne zabiegi artystyczne (zastyganie w bezruchu, które nie ma żadnego uzasadnienia), ale poza tym zdjęcia, kostiumy i scenografia oraz sam pomysł bezczasowości filmu na pewno przykuwają uwagę.

Ocean Movies Room: 20/100

Redaktor

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Więcej informacji o
, ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?