Podczas oglądania drugiego, po „Tale of Tales”, filmu z Vincentem Cassel w czasie tegorocznego festiwalu, zaczęła mnie zastanawiać jedna rzecz. Czy ten popularny francuski aktor ma w każdym kontrakcie klauzulę nakazującą mu pokazanie nagich pośladków na ekranie? Jeżeli tak, to po piętnastu minutach „Mon Roi” udało mu się z tego punktu znakomicie wywiązać.
Odkładając żarty na bok, dla części publiczności owe odkryte części ciała mogły być najciekawszym elementem filmu. Pokazany w konkursie głównym obraz, wyreżyserowany przez Maïwenn („Polisse”), jest dość dużym rozczarowaniem. Historia to swojego rodzaju autoterapia, którą przechodzi Tony (Emmanuelle Bercot), poddająca się rehabilitacji po wypadku na nartach. „Dlaczego jechałaś tak szybko? Dlaczego skrzyżowały ci się narty?” pyta psycholog bohaterkę na początku filmu. Pada zdanie o tym, że kolano zgina się tylko w jedną stronę, więc odpowiada za naszą przeszłość. Po czym czeka nas cykl retrospekcji trwający ponad dwie godziny. Tony boli kolano, a nas od oglądania historii jej życia bolą zęby.
Największy problem „Mon Roi” to jego wiarygodność. Świat filmu zamieszkują postacie, które są mocno naciągane, wypowiadają niewiarygodne frazesy i zachowują się niczym klauni wyjęci z komedii slapstikowej. Wyższa klasa średnia ma swoje problemy, ale one zupełnie mnie nie obchodzą. Bogaci, oderwani od prawdziwego życia ludzie mieszkają w designerskich domach, umawiają się z modelkami i jedzą trufle do jajecznicy. Kiedy Georgio (Cassel) zaczyna w restauracji bawić się w kelnera, roznosić chaotycznie posiłki i przewracać kieliszki, wszyscy ochoczo klaszczą zamiast wyprosić kretyna z przybytku. Najlepiej przez okno. Mimo wszystko komediowy talent Cassela może być największym odkryciem tego filmu. Bo o pośladkach wiedzą już wszyscy.
Ocena Moviesroom: 10/100
O tym, jak złe były ostatnie dni dla konkursu głównego, niech świadczy średnia ocena krytyków obecnych w Cannes dla „The Sea of Trees” Gusa Van Santa. W skali 0-4 film ma „aż” 0.6 punktu (najniżej od dwunastu lat), a pokaz prasowy zakończył się głośnym buczeniem i przeciągłymi gwizdami. Grający główną rolę Matthew McConaughey stwierdził podczas konferencji prasowej, że „każdy ma prawo zarówno do buczenia, jak i do owacji”. Nikt jednak z tego drugiego nie raczył skorzystać.
Gwiazdor serialu „True Detective” zakończył dość długą passę dobrych i bardzo dobrych ról, bo w obrazie Van Santa nie dość, że nie gimnastykował zbyt twarzy, to i reżyser nie zadbał o ćwiczenia umysłu widza. „Przy The Sea of Trees nawet Medium prezentuje się jak logiczna łamigłówka”, napisał jeden z widzów na Twitterze. Melodramatyczny, sentymentalny, płytki – to główne zarzuty dla filmu, który opowiada o pewnym Amerykaninie próbującym zakończyć życie słynnym „lesie samobójców” u stóp góry Fuji w Japonii. Spotyka tam innego mężczyznę (Ken Watanabe), który od dwóch dni nie potrafi odebrać sobie życia. Siły natury sprawią, że obydwaj panowie zapragną opuścić las raczej żywi niż martwi. Widzowie w tym czasie w odruchu szukają miecza do popełnienia rytualnego seppuku. (Co ciekawe, to drugi film, który poległ nieumiejętnie wykorzystując retrospekcje).
Zerknijmy jeszcze na konkurs „Un Certain Regard”. „Maryland” Alice Winocour zwraca na pewno uwagę obsadą: główne role grają Matthias Schoenaerets („Z krwi i kości”) i Diane Kruger („Bękarty wojny”). Vincent jest zawodowym żołnierzem borykającym się z zespołem stresu pourazowego, wykonującym prywatne zlecenia w ochronie, Jessie – żoną bogatego, pochodzącego z Libanu biznesmena, zaangażowanego w wielką politykę. Piękna i samotna kobieta, zagubiony i skrzywdzony mężczyzna, z bólami głowy, ale profesjonalista w każdym calu – para rodem z „Bodyguarda”. Kiedy zamaskowani sprawcy będą chcieli porwać Jessie, on wcieli się w jednoosobową armię, chroniąc ją za wszelką cenę.
Matthias ma od jakiegoś czasu pecha, bo obsadzany jest w jednowymiarowych rolach zbirów o gołębim sercu albo wrażliwych rolników („Ogród króla”, „Daleko od zgiełku”). Tutaj podpada pod pierwszą kategorię, co na pewno jest miłą odmianą od ostatnich kilku filmów. Kruger, która pokazała, jak wielowymiarowa może być u Tarantino, jest głównie ozdobą, którą zająć musi się mężczyzna. Polityczne motywy (korupcja u szczytów władzy) czające się za próbą porwania są grubymi nićmi szyte i mocno naciągane. Nawet sceny akcji – bójki, strzelaniny – są zaaranżowane w taki sposób, że przeczą wszelkiemu prawdopodobieństwu. Przykład: Vincent strzela pod samochodem do zamaskowanego bandyty, trafia go w nogę, mężczyzna upada; kiedy bohater podnosi się chwilę później człowieka już nie ma, zdążył dobiec do samochodu i odjechać. Podobnych dziur w scenariuszu jest o wiele więcej, co tylko pokazuje, że nakręcić dobry, trzymający się kupy thriller poza Hollywood jest trudniej niż by się mogło wydawać.
Ocena Moviesroom: 30/100.
Bałkany ciągle nie poradziły sobie z traumą, jaką była wojna domowa, która rozłamała Jugosławię na drobne kawałki. „Zvizdan” („The High Sun”) Daribora Matanića podejmuje ciekawą próbę spojrzenia na konflikt serbsko-chorwacki z perspektywy miłości. Bohaterami trzech nowel, na które składa się film, są trzy pary (grane przez tych samych, utalentowanych aktorów), które los doświadcza odpowiednio w 1991, 2001 i 2011 roku. W pierwszej, najlepszej części, młodzi kochankowie są rozdzieleni przez narastający konflikt pomiędzy sąsiednimi wioskami, który osiąga kulminację w niepotrzebnej śmierci. Dziesięć lat później dwójka młodych będzie miała problem z porozumieniem się przez jeszcze żywe animozje. W trzeciej części mężczyzna wraca do rodzinnej wioski, ciągnięty jak magnes do kobiety, którą zostawił w czasie studiów.
Przepięknie nakręcony film nie unika mielizn i uproszczeń (motyw słońca-obserwatora, oczyszczająca symbolika wody), ale jest interesującym wkładem w próbę opowiedzenia dramatycznej i brutalnej historii Bałkanów. Uniwersalna przypowieść o losach tamtejszych Romea i Julii powinna znaleźć szeroki oddźwięk na europejskich festiwalach, a może nawet trafić do ograniczonej dystrybucji.
Ocena Moviesroom: 60/100.