Cannes 2015 Dzień 4: poruszający dokument „Amy” łamie serca

Doskonale pamiętam, jakim echem odbiła się w mediach śmierć Amy Winehouse. W tych samych gazetach i na portalach internetowych, które brutalnie, dzień po dniu, publikowały zdjęcia jej ekscesów narkotykowych i alkoholowych, żerując na jej słabościach, opłakiwano jej odejście. Cztery lata po tym wydarzeniu do kin trafia wreszcie dokument o jej życiu, w którym mamy szansę poznać prawdziwą twarz autorki przeboju „Rehab”.

amy2

Reżyserem prezentowanego w ramach „Pokazów o północy” filmu „Amy” jest Asif Kapadia, który przybliżył nam kilka lat temu historię tragicznie zmarłego Ayrtona Senny. Przepis na obraz o brytyjskiej piosenkarce jest bardzo podobny. Twórcy wygrzebali skądś archiwalne taśmy wideo, nagrane wywiady, zdjęcia, przepytali najbliższych zmarłej gwiazdy (od rodziców i męża, po przyjaciół z dzieciństwa i ochroniarza). Materiał składa się na przejmującą historię wrażliwej dziewczyny, która uwielbiała śpiewać jazz. Borykająca się ze zdrowiem od dzieciństwa Amy miała szczęście w nieszczęściu, że znalazła się u szczytu sławy bez odpowiedniego wsparcia, które pomogłoby zmierzyć się jej demonami showbiznesu.

W historii Amy wiele rzeczy wydarzyło się nie tak jak powinno. Brak kontroli ze strony menadżerów i rodziców, nagły sukces i bajońskie sumy pieniędzy, Blake, szaleństwo tabloidów żerujących na tanim skandalu. Wreszcie autodestrukcyjny charakter kobiety, nad którym nikt, w tym ona sama, nie potrafił zapanować. Dokument Kapadii składa wszystkie kawałki układanki w jedno, ale nigdy nie pokazuje palcem, nie jest oskarżycielski, stara się pokazać wszystkie strony dramatu. Efektem jest wstrząsająca opowieść o artystce, która przy odrobinie szczęścia mogła ciągle nagrywać fenomenalną muzykę i inspirować kolejne pokolenia. Dla wrażliwych widzów i miłośników muzyki „Amy” będzie niezapomnianą, wzruszającą podróżą po zakamarkach ludzkiej duszy.

„Amy” – Ocena Movies Room: 90/100

miamadre2

Przejdźmy do konkursu głównego, w którym zobaczyliśmy dwa kolejne filmy. Włoch Nanni Moretti przypomniał sobie, jak robić szczerze zabawne kino z sercem. „Mia Madre” („My Mother”) spokojnie mógłby nosić tytuł „Pokój syna 2: Pokój matki”, bo zbudowany jest – jak tamten film – na osobistym doświadczeniu. Twórca opowiada dwie historie w jednej. Margherita (Margherita Buy) boryka się z kłopotami w życiu prywatnym i na planie filmowym, gdzie jest reżyserką. Jej matka leży śmiertelnie chora w szpitalu, którą bohaterka regularnie odwiedza ze swoim bratem (Moretti). Kobieta kręci w tym samym czasie społecznie zaangażowany tytuł, a gwiazdą przedsięwzięcia jest amerykański aktor Barry Huggins (John Torturro), nie potrafiący zapamiętać poprawnie jednej linijki tekstu i regularnie przekręcający włoskie słowa i zmyślający historie ze swojej kariery.

Mocno autobiograficzny film (Moretti kręcił „Mamy papieża”, kiedy umierała jego matka) działa bez zarzutów w wątku autotematycznym. Margherita przenosi swoje bolączki z życia prywatnego na plan, traci pewność siebie, nie ufa swoim współpracownikom. Barry sieje wśród ekipy chaos totalny i jego osoba, zachowanie i komiczne teksty tworzą wspaniałą przeciwwagę dla powtarzalnych, melancholijnych scen ze szpitala. Torturro kradnie każdą scenę i tylko dzięki niemu film trzyma tak wysoki poziom.

mymother1

Kiedy reżyserka mówi mamie, że kręci „pogodny i podnoszący na duchu film”, czujemy, że Moretti chce, by właśnie takie było „Mia Madre”. I poniekąd mu się to udaje, bo choć jego najnowszemu tytułowi brakuje psychologicznej głębi „Pokoju syna”, na pewno przynosi emocjonalną ulgę. Nie uniknął jednak ckliwości, a niektóre sceny rażą sztucznością, zupełnie jak film kręcony przez główną bohaterkę. Połowiczny sukces nie przełoży się pewnie na żadną nagrodę w Cannes.

„My Mother” – Ocena Movies Room: 50/100.

carol1

O drugim z filmów konkursowych mówiło się w superlatywach jeszcze przed premierą. Todd Haynes przełożył na język kina powieść autorstwa Patricii Highsmith z połowy lat 50. O tym, że uwielbia kręcić filmy w stylu tej epoki, mogliśmy się przekonać w „Mildred Pierce” i „Daleko od nieba”. „Carol” jest dopieszczoną w każdym szczególe wizualną ucztą, z którą konkurować może tylko serial „Mad Man”. Pieczołowicie odtworzone zostały stroje, fryzury, wnętrza, a przez to retro jest cała faktura filmu. Rozwijający się powolnie dramat przesiąknięty jest zapachem drogich perfum, papierosów, z głośników sączy się jazz czy typowa dla tamtych lat muzyka popularna. Nieprzypadkowy dobór słów brzmi jak poezja w porównaniu z dzisiejszym językiem angielskim.

Haynes skupia się na dwóch bohaterkach. Therese (Rooney Mara) pracuje w luksusowym domu towarowym, gdzie poznaje Carol (Cate Blanchett), elegancką i czarującą kobietę, która szuka prezentu świątecznego dla swojej córki. Od niby przypadkowo zostawionych rękawiczek rozpoczyna się ich powolny flirt, którego efektem jest wspólna podróż na Zachód, gdzie dojdzie do kulminacji ich relacji. Miejmy jednak w pamięci, że nie mówimy tu o romansie w dzisiejszym słowa tego znaczeniu. Dwie osoby tej samej płci podejrzewane nawet o romans w konserwatywnej Ameryce powojennej to temat tabu i choroba, którą należy leczyć. Dlatego w zwykłych spotkaniach na lunch, wymianie spojrzeń jest więcej napięcia, niż mogłoby być w długich i odważnych scenach erotycznych.

carol3

Nie mamy wątpliwości, że Carol jest w tym związku łowcą, drapieżnikiem w swoim naturalnym środowisku, który podejmuje grę ze swoją ofiarą. Therese, zagrana doskonale przez Rooney, to trochę „tabula rasa” seksualności, sama nie wie, czego chce, jest kartą gotową na zapisanie. Wspaniale obserwować jest, jak jej bohaterka dorasta, krystalizuje się na naszych oczach. Blanchett daje koncert swoich zdolności aktorskich. Jej postać to kobieta, która jest ofiarą swoich czasów. Idealnie wypełniająca rolę matki i żony, prawdziwy archetyp pani domu, na równi z Betty Draper. Każda próba zakwestionowania społecznego status quo, a bycie osobą homoseksualną szokowało wtedy o wiele bardziej niż dziś, kończy się porażką. Próba bycia rodzicem przy równoczesnym otwarciu na temat swojej orientacji jest niemożliwe. Prawdziwy dramat tej opowieści to nie tylko niemożliwy romans, ale przede wszystkim osobiste tragedie, wynikające z ograniczeń nakładanych przez kulturę.

Konsekwentnie prowadzona kamera, w wielu momentach obserwująca bohaterów przez szyby i w lustrach, dodaje obrazowi dodatkowej głębi. Ale sprawia też, może zupełnie podświadomie, że oglądamy tą historię z dystansem. Z pełnym zachwytem dla całości filmu nie mogę powiedzieć, żebym bezwarunkowo zanurzył się w obrazie Todda Haynesa. I ten mały szczegół odróżnia go od arcydzieła.

„Carol” – Ocena Movies Room: 90/100.

Redaktor

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?