Drugi dzień w Cannes tchnął optymizmem. Słońce świeci, kolejki już nie takie straszne, a i filmy lepsze. A gdy zaczyna się codzienną dawkę kina od porywającego widowiska, może już być tylko lepiej.
Głośny, szybki i fantastycznie szalony „Mad Max” obudził lepiej niż najmocniejsza kawa. Naszą recenzję znajdziecie tutaj, ale muszę napisać o tym, jak film został przyjęty przez publiczność. Kilkakrotne burze oklasków po najbardziej brawurowych sekwencjach, dzikie krzyki zachwytu, długa owacja na koniec i niekończące się dyskusje w kolejkach, przy kawie i w biurze prasowym. Gdyby tylko „Na drodze gniewu” było prezentowane w konkursie, to bez wątpienia byłoby jednym z główych kandydatów do Złotej Palmy.
Podczas konferencji prasowej Tom Hardy wyznał, że był trochę wkurzony na reżysera Georga Millera za to, w jakich warunkach musiał pracować. W bardzo wzruszającym momencie rozmowy aktor przyznał się do frustracji tym, że George Miller nie wytłumaczył do końca, o co mu chodzi. Reżyser przyznał, że wiedział o tym doskonale. „Każda scena złożona jest z kilkusekundowych ujęć i bardzo trudno aktorom grać w takich warunkach, bo nie ma kontynuacji. To jak wymagać od biegacza czy piłkarza, by zatrzymywał się co trzy sekundy podczas biegu sprinterskiego”.
Prawdziwy czarny koń w wyścigu o laur francuskiego festiwalu pojawił się później tego samego dnia. Węgierski „Syn Szawła” („Son of Saul”) to debiut reżyserski László Nemesa. Ten rozgrywający się w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu-Brzezince film otrzymał niezwykle wysokie oceny od najważniejszych krytyków i pewnie nie tylko za stronę formalną. Styl bowiem jest czymś, co rzuca się najpierw w oczy. Klasyczne proporcje obrazu (4:3), bardzo płytka ostrość obiektywu (rozmyty drugi i kolejne plany) oraz kamera podążająca krok w krok za głównym bohaterem wyróżniają tytuł od wielu innych. Szaweł jest członkiem Sonderkommando, czyli grupy więźniów wykonujących prace przy transporcie i eksterminacji przywiezionych do obozu Żydów. Spuszczony wzrok, minimalna ilość słów, słuchanie rozkazów, okazywanie szacunku hitlerowcom oraz mechaniczne wykonywanie wszelkich czynności to jedyny sposób na przetrwanie. Tę rutynę zaburza zdarzenie z komory gazowej: młody chłopak cudem przeżył atak cyklonem B, ale po dobiciu go niemiecki lekarz życzy sobie sekcji zwłok. Szaweł rozpoznaje w chłopcu swojego syna i wbrew wszelkim szansom chce zorganizować mu typowy, rytualny pochówek.
„Syn Szawła” to konsekwentnie zrealizowane, perfekcyjne kino. Historia o próbie zachowania resztek ludzkiej godności w ekstremalnych warunkach opowiedziana została w sposób niebanalny i niepokojący. Świat, który znaliśmy, uległ rozpadowi. Narracja wyzuta jest z jakichkolwiek emocji, nie ma na nie miejsca w świecie obozów. Kamera podąża za bohaterem, czasem pokazuje jego twarz lub profil. Z tła dobiegają nas inne głosy, widzimy niewyraźnie inne postacie, ale dla bohatera ważny staje się tylko jeden cel. Nawet jeżeli kosztować go to będzie życie, wie dobrze, że i tak wszyscy są już martwi. Niczym w najstraszniejszym horrorze, śmierć czai się tu na każdym kroku. Nemes osiągnął coś bardzo świeżego w konwencji filmów obozowych: połączył nowatorski, artystyczny sposób opowiadania z nastrojem kina gatunku.
„Syn Szawła” – Ocena Movies Room: 80/100
Drugiego dnia w Cannes ruszył konkurs Un Certain Regard. Filmem otwarcia było „An” Japonki Naomi Kawase. Stała bywalczyni Cannes dostarczyła obraz wpisujący się idealnie w jej kanon. Jest zagubiony, nieszczęśliwy mężczyzna, który odnajduje szczęście i spokój ducha przez poznanie starszej kobiety. Siedemdziesięciolatka większość życia spędziła w sanatorium dla trędowatych, by w końcu ostatnie swoje lata przepracować w budce ze słodkimi naleśnikami. Kawase mówi – po raz kolejny – o poszukiwaniu szczęścia, antropomorfizacji natury oraz filozofii zen. O ile jednak w „Zawsze woda” balans rozłożony był dość równomiernie, o tyle w „An” pomysł na film kończy się po około godzinie, a potem reżyserka nie wie, co począć z głównym bohaterem. Przesłodzony, ciężki i zbyt rozwleczony, obraz Kawase przyniósł więcej irytacji niż autentycznego spokoju ducha.
„An” – Ocena Movies Room: 40/100.
W końcu „Un Etaj An Mos (One Floor Below)” to rumuńska, uwspółcześniona wariacja na „Zbrodnię i karę” Dostojewskiego. Reżyser Radu Muntean opowiada o mężczyźnie, który przypadkiem podsłuchuje kłótnię kochanków, która doprowadzi do tragicznego finału. Patrascu z konformizmu, a może trochę ze strachu, nie decyduje się pójść na policję, nie mówi o swoich podejrzeniach nikomu, ale zżera go poczucie winy. W tym samym czasie domniemany zabójca i sąsiad jednocześnie zbliża się coraz bardziej do niczego niepodejrzewającej rodziny.
Zaskakujące, jak łatwo Muntean opowiada tę historię, budując napięcie zupełnie z niczego. Film nie ma podkreślającej nastrój muzyki czy zdjęć, jest bardzo prosty i oszczędny w środkach. Ale głównie dzięki świetnemu aktorstwu i obserwacji najprostszych czynności osiąga zamierzony efekt.
„One Floor Below” – Ocena Movies Room: 60/100