Pobudka wczesnym rankiem. Długa podróż na lotnisko. Lot, autokar do centrum. W końcu jestem na miejscu. Cannes po raz kolejny przywitało mnie dość brutalnie, bo o tym, jak zmęczony jestem, świadczy fakt, że zapytany o numer telefonu przez pana z przechowalni bagażu, nie potrafiłem go sobie przypomnieć.
Ale my o filmach tutaj, a nie o zmęczeniu. Oficjalnie Cannes rozpoczęło się w środę o godzinie 19 w Pałacu Festiwalowym przy La Criosette, gdzie zgromadzonych gości przywitał Lambert Wilson. Przedtem jednak dziennikarze mieli możliwość zobaczenia trzech filmów, w tym otwierającego 68. Międzynarodowy Festiwal Filmowy „La Tête Haute” w reżyserii Emmanuelle Bercot. Odbyła się również konferencja prasowa twórców wspomnianego filmu oraz festiwalowego jury.
Joel i Ethan Coen mówili o tym, jaki to dla nich zaszczyt być w Cannes i w końcu poświęcić czas na oglądanie filmów. Szczęściarze z nich, bo oglądanie filmów na Lazurowym Wybrzeżu to długo wypracowany luksus. Na każdy prawie seans ustawiają się długie kolejki, które pewnie pamiętają tylko rodzice naszych czytelników. Posiadać akredytację w Cannes to tylko jeden krok od sukcesu. Drugi to jej priorytet.
Dziennikarze w Cannes podzieleni są na cztery kategorie. Każdy zaczyna z żółtą. Po latach i w zależności od medium, dla którego się pracuje, kolor zmienia się na niebieski, różowy i w końcu wyśniony biały. O białych akredytacjach tylko słyszałem – wiem, że Jerzy Płażewski z „Kina”, który nie pojawił się w tym roku pierwszy raz od bodaj lat 60., ma właśnie taką. Więc kolor akredytacji wyznacza nasze miejsce w hierarchii i decyduje, jaki będzie nasz festiwal. Im słabsza akredytacja, tym więcej czasu spędzonego w kolejce i więcej stresu, że ominie nas film. A to wczoraj działo się z akredytacjami najsłabszymi. Przy braku innych pokazów, złym wyborze sal przez organizatorów oraz dużym popycie, dostać się na pierwsze pokazy było naprawdę trudno. Drugi screening „La Tete Haute” świecił pustkami, ale trudno dziwić się temu, skoro większość zobaczyła go kilka godzin wcześniej. W ten sposób do nadrobienia został jeszcze film Hirokazu Koreedy, ponieważ mimo dwóch godzin odstanych w kolejce, towar został wysprzedany…
Jaki zatem jest film otwierający tegoroczny festiwal? Lepszy bez wątpienia niż „Księżna Monaco” rok temu, który przejdzie pewnie do historii jako najgorszy wybór na film otwarcia. Obraz Emmanuelle Bercot to brutalnie realistyczna opowieść o młodym chłopaku z niepełnej rodziny, niedostosowanym społecznie, nieokiełznanym, z matką niepotrafiącą ułożyć sobie życia, a co dopiero krnąbrnego syna. Malony (debiutant Rod Paradot) otrzymuje od sędziny (Catherine Deneuve) kolejne szanse, by się poprawić i przemyśleć swoje zachowanie. Kradzież samochodu, wagarowanie, przemoc, grożenie dorosłym – szesnastoletni chłopak nie ma hamulców i granic. W tej brutalnej opowieści długo czekamy na promyk nadziei. Wydaje się, że Malony będzie skazany na wieczną tułaczkę po poprawczakach i więzieniach.
„La Tête Haute” stara się być bardzo blisko życia, niczym reportaż. Szkoda tylko, że nie wyszło to tak dobrze jak braciom Dardenne w „Dziecku” czy Davidowi Mackenzie w „Starred Up”. Przejmujące i naturalne elementy (głównie ze scenami z Paradotem) kontrastują ze sztucznymi, wymuszonymi sekwencjami, zepsutymi przez ckliwą muzykę. Kilka scen wywołało niezamierzone parsknięcia śmiechem zgromadzonych dziennikarzy. Catherine Deneuve nie potrafi mnie przekonać do swojej roli. Jej sędzina, ostoja państwa i sprawiedliwości, kobieta, która nawet myląc się wie, że ma rację, jest sztucznym i niewiarygodnym konstruktem, psującym całość filmu. Niepotrzebnie dydaktyczny wydźwięk zniweczył ciężką pracę młodego aktora, który bez wątpienia jest największym atutem „La Tête Haute”.
Ocena MoviesRoom: 40/100.
Rzutem na taśmę udało mi się zobaczyć także „Tale Of Tales” Mattea Garronego, drugi konkursowy film pokazywany w środę w Cannes. Reżyser zaprasza do baśniowego świata rodem z okrutnych opowieści braci Grimm. Nic dziwnego, skoro film oparty jest na utworach Giambattisty Basilego, szesnastowiecznego poety pochodzącego z Neapolu, którego pracami inspirowali się niemieccy bracia. W trzech równolegle rozgrywających się historiach nie zostawia suchej nitki na ludzkich przywarach. Jest król zaniedbujący swoją córkę na rzecz dziwnego hobby, drugi władca opętany rządzą i nieokiełznanym libido oraz królowa, za wszelką cenę pragnąca dziecka.
Błędem byłoby jednak patrzenie na film autora „Gomorry” jako na tylko i wyłącznie kino pełne odniesień społecznych. Jego najnowszy obraz to przede wszystkim uczta dla oka. Wspaniale zrealizowany, w średniowieczno-barokowej konwencji, z soczystymi kolorami, wspaniałymi kostiumami i kręcony w malowniczych pejzażach „Tale of Tales” jest triumfem nieskrępowanej wyobraźni filmowej. Garrone każe swoim bohaterom polować na podwodne potwory, jeść ich serca (przygotowane przez dziewicę), hodować pchły, wspinać się po skałach z brutalnymi ogrami. Pełen czarnego humoru i makabrycznych scen film rozczarowuje tylko na jednym poziomie. Po ponad godzinie projekcji zaczyna nużyć i niezwykle się ciągnąć. A obietnica finału, który przyniesie oświecenie albo choć jakąś satysfakcję, spełzła na niczym. Wspaniała obsada, z Salmą Hayek, Vincentem Casselem i Johnem C. Rilleyem, na pewno zagwarantuje filmowi dobrą prasę i przyzwoity wynik sprzedaży.
Ocena MoviesRoom: 50/100