Gdyby wszystkie blockbustery świata trzymały wysoki poziom, nie byłoby filmów wyjątkowych. Takich, które sadzają nas na krawędzi fotela, mrożą krew w żyłach i każą autentycznie przejąć się bohaterami. Które wciągają w swój dziwny, wymyślony świat i zostają w głowie na bardzo długo. Takim filmem bez wątpienia jest Mad Max: Na drodze gniewu, którego projekcje w Cannes przerywały krzyki zachwytu i kilkukrotna burza oklasków!
Próba wskrzeszenia legendy Mad Maxa mogła się nie udać i być potraktowana jako nikczemny skok na kasę. Ale w przypadku Fury Road od samego początku widać, że to film zrobiony nie tylko dla zysku, ale z miłości. Z pasji do wielkiego widowiska, z miłości do kina. Otwierająca sekwencja od razu lokuje nas w centrum koszmaru. Max (Tom Hardy), schwytany przez War Boys i ich przywódcę Immortana Joego (schowany pod maską Hugh Keays-Byrne’a), używany zostaje jako dawca krwi dla schorowanego wojownika. Przyspieszone tempo zdjęć, przebłyski z przeszłości bohatera – czujemy się raczej jak w sci-fi horrorze niż kinie przygodowym. I to poczucie nie opuszcza nas przez większą część filmu.
Max ląduje mimowolnie w środku konfliktu wewnątrz grupy War Boys. Wojowniczka Furiosa (Charilze Theron) postanawia uciec wraz z więzionymi przez apodyktycznego Joe reproduktorkami. Rozpoczyna się pościg, który trwa bez mała 90% czasu ekranowego. I jest na co patrzeć!
Zacznijmy od strony wizualnej. Oryginalne filmy Mad Max rozbuchały naszą wyobraźnię, ale trzydzieści lat temu pewnych rzeczy nie można było pokazać. Teraz wydaje się, że nie ma granic. Nie chodzi tylko o samochody, które pewne są i tematem na artykuł samym w sobie. Miller wie, co robi, bo ani przez chwilę jego film nie sprawia wrażenia nakręconego „na komputerze”. Pędząca kamera, montaż, szaleńcze skoki z jednego miejsca do drugiego – w ogóle nie czujemy się w tym galopie zagubieni (co zdaje się być bolączką każdego filmu Michaela Baya). Kostiumy i makijaż to dopracowane w każdym małym detalu arcydzieła. Muzyka gra niebagatelną rolę i fantastycznie buduje napięcie, jest wystarczająco dramatyczna i melodyjna, by utkwić w głowie.
Fury Road na poziomie graficznym tworzy całą gamę obrazów, od których trudno oderwać spojrzenie. Ujęcia i kadry są zwariowane i piękne, niczym malowidła Salvadora Dali. Diaboliczna maska Joego. Proteza ręki Furiosy. Pojazd z głośnikami, bębnami i gitarzystą. Naszpikowane kolcami samochody. Ataki z powietrza w stylu skoków o tyczce. Nieposkromiona wyobraźnia twórców przeniesiona na ekran kina działa fenomenalnie. Tylko kilkukrotne obejrzenie filmu pozwoli nam docenić każdy detal i skalę tego przedsięwzięcia.
To wszystko poszłoby jak para w gwizdek, gdyby Fury Road zawiodło na poziomie emocjonalnym. Bo umówmy się, na zbudowanie więzi z bohaterami w tego typu kinie nie mamy za dużo czasu. A tu wszystko działa na bardzo podstawowym poziomie. Człowiek znikąd, mimowolnie wplątany w konflikt, staje po właściwej stronie barykady. Furiosa i jej próba uratowania swoich córek od marnego losu „reproduktorek” jest odważna i szalona zarazem. W tym dzikim, wykrzywionym świecie przyszłości, gdzie schorowana ludzkość modli się do V8, a ropa jest najcenniejszym z kruszców, jej misja jawi się jako najbardziej ludzki odruch. Młody wojownik Nux (Nicholas Hoult) jest ślepo zapatrzony w swojego przywódcę – aż do momentu, kiedy okaże się dla niego bezużyteczny. Czy zatem nowy film Millera jest przejmujący? Jak najbardziej. Mrozi krew w żyłach, kilkakrotnie podnosi włosy na głowie (zarówno z przerażenia, jak i zachwytu), przejmuje i niesamowicie wciąga.
Po wyjściu z kina miałem nie tylko ochotę napicia się wody, ale także czułem potrzeba strzepania z siebie tony piachu. Podobnie jak ten film, który wciska się w każdy zakamarek głowy. I ustawia niezwykle wysoko poprzeczkę w kategorii filmu roku. A gdzie konkurencja? Coś wydaje mi się, że będą tylko wdychać wysokooktanowe spaliny Maxa.
Mad Max: Na drodze gniewu reż. George Miller – ocena Movies Room: 95/100