Terrence Malick należy do grona najbardziej utalentowanych, jak i bezkompromisowych hollywoodzkich twórców. Dlatego też jego dzieła tak często dzielą zarówno publiczność, jak i krytykę. Nie inaczej jest z Rycerzem pucharów, w którym to kolejny protagonista Malicka próbuje znaleźć sens w życiu. Im dalej jednak posuwamy się w zaplanowanej przez niego wędrówce, tym mocniej sami odczuwamy pustkę.
Oto Rick (Christian Bale), hollywoodzki scenarzysta, choć osiąga w swym zawodzie sukces za sukcesem, nie potrafi odnaleźć w tym życiowej satysfakcji. Wobec tego chaotycznie poszukuje sensu, rzucając się w wir dekadenckiego stylu życia. Podróżuje, co rusz spotykając nowych ludzi i mierząc się z traumatyczną przeszłością.
Zobacz również: Łowca i Królowa Lodu – recenzja DVD siostrzanego widowiska!
Cała konstrukcja Rycerza pucharów to jedna, wielka, wypełniona symboliką egzystencjalna podróż – sam tytuł nawiązuje do talii kart tarota, w filmie zaś bez przerwy są do tego nawiązania, przeplatane z biblijnymi motywami. Cała ta otoczka służyć ma uwzniośleniu poszukiwań Ricka. Czy jednak ta cała odyseja udała się Malickowi? Na pewno ta część, która odpowiada za samo ukazanie stanu ducha głównego bohatera, oraz pozycji w świecie, którą na własne życzenie zajął. Rick to poszukiwacz z wyboru w pełnym tego słowa znaczeniu. Nawet jeśli nie brakuje mu towarzystwa, jeśli znajduje się w tłumie roztańczonych ludzi, swoją postawą wyróżnia się spośród nich tak, jakby cały był oznaczony jakimś wielkim czerwonym markerem. Jego samotność jest tak autentyczna, że nawet w kilku scenach bez większych problemów można się z nim utożsamić.
Problem zaczyna się, gdy spoglądamy głębiej, szukając przyczyn owej alienacji. Tutaj już Rick nie ma nam zbyt wiele do zaoferowania, poza wałęsaniem się po malowniczych miejscach, zazwyczaj z którąś ze swych pięknych kobiet u boku. Dlatego im bardziej zbliżamy się do zakończenia, tym większa pustka ogarnia treść zaserwowanego nam obrazu. Pustka, której nie przysłonią piękne motywy muzyczne, hipnotyzująca praca kamery, ani porządne aktorstwo (wszak obsada, z Bale’em, Blanchett i Portman na czele, należy do najmocniejszych punktów produkcji). Koniec końców Rick wygląda bardziej na niewiedzącego czego chce egoistę aniżeli uduchowionego, romantycznego indywidualistę. Odpycha niemal wszystkich, których napotka, jego związki przypominają raczej eksperymenty, na dłuższą metę z definicji niemogące przerodzić się w coś więcej. W tle mamy mnóstwo nawiązań – a momentami wręcz niemalże polemik – do konserwatywnego życia, Boga, moralności. To jednak tylko puste, mało znaczące frazesy. Rick poszukuje sposobu na życie tylko w teorii, bowiem wszystko, za co się bierze, robi powierzchownie. Nawet więc, jeżeli w zatrzęsieniu tych – powiedzmy sobie szczerze, w większości kiepskich – wyborów przypadkiem znalazłby coś, co potencjalnie mogłoby go wreszcie uszczęśliwić, prawdopodobnie nawet by tego nie rozpoznał.
Rycerz pucharów miał być prawdopodobnie w zamierzeniu Malicka wielkim moralitetem. Wyszła niestety pięknie nakręcona i świetnie zagrana wydmuszka, która choć ma pewne pozytywy, jeżeli chodzi o treść, rozczarowuje. Obejrzeć można, bo do katastrofy jest mniej więcej równie daleko, co do arcydzieła, ale mam wrażenie, że nawet fani twórczości tego artysty mogą mieć momentami kłopoty z przetrawieniem tego filmu.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe