Otwarcie festiwalu w Cannes za nami – choć nie obyło się bez małych kontrowersji, filmowa maszyna na Lazurowym Wybrzeżu ruszyła pełną parą. W cieniu palm, po czerwonym dywanie, jak zwykle przechadzają się największe gwiazdy, a na imprezach, w luksusowych hotelach, dyskutowane są kolejne wielkie produkcje. Obok tego jesteśmy my – miłośnicy kina, czekający na kolejne filmowe objawienie w stylu Pulp Fiction lub Fortepianu.
Dyskusyjna wypowiedź mistrza ceremonii otwarcia Laurenta Lafitte, dotycząca reżyserów oskarżonych o gwałt w Stanach Zjednoczonych i kręcących filmy w Europie, nie zepsuła wieczoru Woody’emu Allenowi, który przywitany został długą owacją na stojąco. Cafe Society to czternasty film reżysera, który pokazany został w Cannes. Choć z formą jego produkcji bywa różnie, sam Allen nie zamierza rezygnować z reżyserowania mimo zaawansowanego wieku. Podobnie postąpił Irlandczyk Ken Loach. Dwa lata temu w konkursie pokazano jego Jimmy’s Hall i miał być to jego ostatni film. Na całe szczęście zmienił zdanie. Jego najnowszy film zestawić można z pokazywaną w Cannes w ubiegłym roku Miarą człowieka, za którą Vincent Lindon otrzymał nagrodę aktorską. I, Daniel Blake, ma podobną strukturę, tematykę, bohatera i podnoszące na duchu przesłanie.
Zobacz również: rusza nasza relacja z Cannes – Cafe Society Allena na otwarcie
KONKURS GŁÓWNY
I, Daniel Blake
reż. Ken Loach
Z sercem po lewej stronie Loach powraca do portretowania współczesności i nie zostawia na niej suchej nitki. Newcastle to jeden z najbardziej dotkniętych bezrobociem regionów Wielkiej Brytanii. Osadzając swojego bohatera w tym mieście reżyser zostawia bezpieczne regiony Londynu, by pokazać tych, którym wiedzie się znacznie gorzej. Tytułowy bohater (Dave Johns) miał zawał serca i właśnie przechodzi ewaluację, czy należy mu się zasiłek, czy też powinien wracać do pracy. Ku swojemu zaskoczeniu pięćdziesięciolatek zostaje uznanym zdolnym do wykonywania zawodu – wbrew zaleceniom lekarza. Zaczyna więc starać się o zasiłek dla bezrobotnych, ale szukających pracy – dla kogoś, kto ceni papier i ołówek bardziej od komputerów, zbudowanie CV i używanie internetu jest jak czarna magia. Zmagania z kolejnymi osobami w urzędzie pracy, niekończącym czekaniem na infolinii oraz piętrzącymi się formularzami, doprowadzają Daniela do kolejnych upokorzeń.
Loach otacza bohatera drugoplanowymi postaciami, pokazując jego szarpaninę z systemem jedną z wielu. Samotna matka Katie (Hayley Squires) przeprowadziła się do Newcastle, bo było to jedyne mieszkanie socjalne, dostępne po dwóch latach oczekiwań. Z dala od rodziny, w nieznanym mieście, młoda kobieta spóźnia się na spotkanie z urzędnikami, tracąc tymczasowo dostęp do zasiłków. Daniel i Katie tworzą zupełnie nieprzeciętną parę, dwoje ludzi zbliżonych przez podobną sytuację. Mężczyzna zupełnie bezinteresownie wyciąga do niej rękę. Takich ludzkich gestów jest w filmie kilka – reżyser, choć pokazuje świat szary i okrutny, nie stawia na ludzkości krzyżyka. Podobnie ma się rzecz z humorem – Dan prawie nigdy nie traci pogodnego nastroju, a jego sarkastyczne komentarze oraz komiczna odporność na współczesną technologię rozbrajają wiele beznadziejnych sytuacji.
Twórcy trafiają w sedno z obserwacją sytuacji ekonomicznej wielu bezrobotnych i gorzej sytuowanych Wielkiej Brytanii. Tzw. podatek pokojowy (bedroom tax), sprzeciw wobec prywatyzacji wielu sektorów publicznych przez partię konserwatywną ciągle odbija się w tym kraju szerokim echem. Nie możemy zapomnieć, że Loach jest nie tylko społecznikiem, ale jest też sentymentalistą. Nie byłby sobą, gdyby nie wplótł w historię kilku dość oczywistych, wyciskających łzy motywów, czyniąc finał historii przewidywalny i odrobinę ckliwy. Natomiast scena w banku żywności, w którym głodna kobieta z niecierpliwością otwiera puszkę z jedzeniem, należy do najbardziej poruszających i szczerych momentów tego ściskającego za gardło filmu.
Ocena Movies Room: 75/100
Zobacz również: Miara człowieka – recenzja francuskiego dramatu
Sierranevada
reż. Cristi Puiu
Trzygodzinny dramat rumuński autora świetnej Śmierci pana Lazarescu również zbliża nas do szarej rzeczywistości na wyciągnięcie ręki. Surowy styl filmu, ujawniający się w długich ujęciach, naturalnym oświetleniu i wnętrzach oraz braku muzyki ilustracyjnej, przenosi nas do centrum zdarzeń. Oglądamy rodzinne spotkanie gdzieś w Bukareszcie, uroczystość żałobną czterdzieści dni po pogrzebie nestora rodu. Co dzieje się, kiedy wielopokoleniowa rodzina wrzucona zostaje do ciasnej, niemalże klaustrofobicznej przestrzeni, a wszyscy domownicy są głodni? Stare żale i pretensje wypływają w rozmowach, przeszłość, rodzina, sytuacja polityczna (akcja toczy się kilka dni po ataku na redakcję Charlie Hebdo) wałkowane są bez końca. Larry, najstarszy z synów zmarłego, ma być naturalnym spadkobiercą i nową głową rodziny. Piętrzące się problemy każą mu zrewidować swoją sytuację.
Jeżeli byliście kiedyś na rodzinnej imprezie, na której wszystko idzie nie tak, jak powinno, oglądanie tego filmu może być dziwnym deja vu. Spóźniający się ksiądz, problemy z garniturem – prezentem od zmarłego, nieoczekiwani członkowie rodziny pukający do drzwi i ten wiecznie odkładany obiad. Sytuacja stopniowo zmienia się ze złą na gorszą. Co chwila mamy wrażenie, że zaraz dojdzie do rękoczynów. Przemyślanie skonstruowany scenariusz, nie stroniący od humoru słownego, organicznie prowadzi nas do nieoczywistej konkluzji.
Niespokojny, rozedrgany film, jest świetny od strony realizatorskiej. Długość trwania będzie największą przeszkodą w obcowaniu z tą produkcją. Zbyt dużo motywów wplecionych w historię nie pozwala żadnemu przejąć nadrzędnej roli i odpowiednio wybrzmieć. Ze 170 minut projekcji nie dowiemy się też niestety, dlaczego narciarski kurort w Hiszpanii jest tytułem film.
Ocena Movies Room: 70/100
Staying Vertical
reż. Alain Guiraudie
Film ma szansę zostać okrzyknięty tą produkcją, w której jest scena ocierająca się o nekrofilię oraz pokazany z naturalizmem poród dziecka. O kilku ujęciach męskich i żeńskich genitaliów już nie wspomnę. Skoro takie było zamierzenie Alaina Guiraudie’a, twórcy świetnego Nieznajomego nad jeziorem, można pogratulować. Wydaje mi się, że reżyserowi chodziło o coś innego – ale trudno dojść do końca, o co.
W centrum historii jest Leo (Damien Bonnard), który wędruje w góry w poszukiwaniu wilków, polujących na pasące się owce. Poznaje pasterkę (India Hair), strzegącą swojego stada ze strzelbą. Przypadkowa znajomość dość szybko przeradza się w ognisty romans, zakończony narodzinami dziecka. Kobieta ni z tego, ni z owego, porzuca mężczyznę i z dwójką starszych dzieci opuszcza farmę, zostawiając Leo z dzieckiem i mieszkającym tam ojcem. Akcenty homoerotyczne – a owszem są, i to nie jeden. Leo nie tylko ma niedwuznaczne propozycje od ojca swojej kochanki, to sam zadurzony jest po uszy w tajemniczym młodzieńcu mieszkającym ze starszym dziadkiem, słuchającym na pełny regulator nagrań Pink Floyd. Dodajmy też, że Leo jest reżyserem – scenarzystą, który po świetnym filmie ma zrealizować kolejny, ale praca idzie jak po grudzie. Autotematyzm wydaje się być kolejnym kluczem do filmu.
Guiraudie podejmuje kilka ciekawych tematów, jak bycie samotnym ojcem czy homoseksualizm w późnym wieku, dodaje do tego szczyptę czarnego humoru, ale niestety historia nie trzyma się kupy – wątki są rwane, motywacja postaci, czy nawet sympatia do nich, wyleciała przez okno, a niektóre obserwacje (jak porównanie bezdomnych do sfory wilków) jest zwyczajnie niesmaczne. Francuski reżyser wyraźnie cierpi na syndrom drugiej płyty (albo, w tym przypadku, filmu). Oby szybko uporał się z demonami i wrócił z lepszym, bardziej przemyślanym dziełem.
Ocena Movies Room: 40/100
Zobacz również: TOP 5 – reżyserzy LGBT, którzy zasługują na szerszą uwagę
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe