Klasyczny, staroświecki, wzruszający. Adaptację bestselerowej powieści Colma Tóibína ze scenariuszem Nicka Hornby’ego („Przeboje i podoboje”) można opisać właśnie tymi trzema przymiotnikami. I żaden z nich nie ma negatywnego znaczenia. Zaletami „Brooklynu” są właśnie pewne wartości, których ze świecą szukać we współczesnym kinie. Film jest wyśmienitą, romantyczną opowieścią o miłości, samotności, tęsknocie za ojczyzną i dojrzewaniu.
Saoirse Ronan wciela się w Eilis Lacey, młodą dziewczynę, która z pomocą siostry i księdza z parafii w Nowym Jorku, decyduje się na emigrację do Stanów Zjednoczonych. Powojenna Irlandia nie otwiera zbyt wielu dróg zawodowych, a senne życie w małym miasteczku wydaje się być bardziej klaustrofobiczne niż kajuta na statku, którym bohaterka przeprawi się za ocean. Aklimatyzacja będzie dla niej cięższa, niż by jej się wydawało. Mimo bardzo dużej ilości Irlandczyków w Nowym Jorku, Eilis czuje się samotna i rozłąka jest prawdziwą katorgą. Dopiero znalezienie bliskiej osoby pozwoli jej na dobre osadzić się w nowym miejscu. Dramatyczne wydarzenie rodzinne zmusi ją jednak do powrotu i zadanie sobie pytania – gdzie tak naprawdę jest jej dom.
Reżyser John Crowley i Hornby mogli zamienić książkowy pierwowzór nieznośnie tandetną i kiczowatą operę mydlaną. Jednak nic takiego się nie dzieje. Film roi się od poruszających momentów, a łzy cisną się do gardła. Jednak ani raz nie czujemy, że dzieje się to przez nachalnie podane punkty zwrotne czy nazbyt sentymentalną muzykę. Ronan udało stworzyć się postać, którą trudno nie lubić, lub z którą trudno się nie utożsamić. Przez pierwsze miesiące pobytu w Brooklynie na jej twarzy nie ma prawie wcale uśmiechu. Kiedy otwiera list od siostry, gdy patrzy w puste miejsce, gdzie wcześniej czekał jej chłopak albo słucha tradycyjnej, irlandzkiej piosenki podczas wigilijnego spotkania z bezdomnymi, emocje niemalże naturalnie spływają z ekranu.
Nie znaczy to, że cały film jest wygrany na tęsknej nucie. „Brooklyn” aż skrzy od humoru, ale unika wulgarności czy wyśmiewania stereotypów, o co naprawdę łatwo w tego typu filmach. Tak, jest parę dowcipów punktujących pobożność Irlandczyków i zamiłowanie do spaghetti Włochów, ale proporcje dobrego smaku zostają wspaniale okiełznane przez świetny scenariusz. Kilka postaci, jak młodszy brat Tony’ego czy Panna Keohe, są złotoustymi fontannami i wspaniale rozpromieniają całą historię.
Aktorka, którą pamiętamy z „Nostalgii anioła” stworzyła najlepszą, najpełniejszą kreację w swojej krótkiej karierze. Jej bohaterka przypomina Marię graną przez Rooney Mara w „Carol” (prezentowaną w Cannes oraz podczas tegorocznego London Film Festiwal). Tutaj również stopniowa przemiana kobiety wydobyta została minimalnymi środkami wyrazu – jej spojrzenia i wyraz twarzy niosą smutek, rozczarowanie, zakłopotanie i miłość. Obydwa filmy łączy także styl filmowania i wspaniałe kostiumy. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z przemyślanie oświetlonym planem i prawie minimalistycznymi ruchami kamery. W drugim – w strojach, które definiują postacie i ich przemiany. Eilis Lacey wsiadająca na statek do Ameryki ma kilka sukienek w stonowanych barwach o konserwatywnym kroju. Kiedy wraca do domu jej ubranie i makijaż pokazują pewną siebie, odmienioną kobietę.
Ronan to nie jedyna aktorska rewelacja „Brooklynu”. Emroy Cohen i Domhnall Gleeson grają młodych, przyziemnych facetów, którzy nie powalają urodą, ale osobowością. Weterani Jim Broadbent i Julie Walters łatwo mogli zdominować swoimi drugoplanowymi rolami film, ale umiejętnie schowali się pod postaciami. Jest jeszcze całe tło, mieszkańcy irlandzkiego miasteczka oraz nowojorczycy – plejadę wspaniałych, wyrzeźbionych przez życie twarzy, różnorodnych klas i historii ogląda się z prawdziwą przyjemnością.
Nie ukrywam, że film Crowley’a urzekł mnie pod wieloma względami. Zazwyczaj pozostaję obojętny na rozgrywające się na ekranie melodramaty. Być może dlatego, że ostatnimi laty za dużo widziałem filmów, w których poziom cukru przewyższał wszelkie inne składniki. „Brooklyn”, dzięki odpowiednim proporcjom, sprawdza się znakomicie, będąc małym arcydziełem gatunku i jednym z najlepszych filmów roku.