Elle – recenzja filmu Paula Verhoevena

Paul Verhoeven – twórca takich kultowych filmów jak: RoboCop, Nagi instynkt czy Pamięć absolutna fanom kazał długo czekać na swoje kolejne dzieło. Najnowszy obraz holenderskiego reżysera, w porównaniu do poprzednich produkcji, wydaje się aspirować bardziej do miana kina artystycznego niż komercyjnego. Elle została ostatnio nominowana do nagrody Złotego Globu w kategoriach: najlepszy film zagraniczny oraz najlepsza aktorka w dramacie (Isabelle Huppert), więc niech to będzie zachętą, aby w dniu premiery – 27 stycznia 2017 wybrać właśnie tę pozycję kinową.

Elle

Pierwsza scena – słyszymy z początku jedynie głosy, uściślając, po chwili orientujemy, że są to krzyki, jęki. Nie widzimy od razu tego, co się dzieje – reżyser każe nam snuć przypuszczenia oparte tylko na dobiegających nas dźwiękach. W końcu! Kamera przesuwa się na miejsce, które widzieć chcielibyśmy od samego początku. Dostrzegamy zamaskowanego mężczyznę oraz leżącą na podłodze kobietę. Po ucieczce napastnika wydawałoby się, że przerażona bohaterka będzie chciała wezwać pomoc, jednak ona zachowuje się tak, jakby nic się nie stało. Ma to istotne znacznie dla dalszego postrzegania wydarzeń i poczynań głównej postaci, więc nie możemy zapomnieć o tej anomalnej postawie.

Michelle na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie kobiety sukcesu – literaturoznawczyni produkująca gry wideo z wiecznie sarkastyczną odpowiedzią na wszystko (choć zapewne można byłoby przyczepić się do wykreowania przestrzeni jej biura, które w żadnym calu nie przypomina jaskini twórców gier). Niemalże człowiek nie do zdarcia. Natomiast gdyby się przyjrzeć bohaterce nieco bliżej, wychodzi na jaw, iż spadają na nią wszystkie możliwe nieszczęścia lub kłopotliwe sytuacje – poczynając od inicjalnej sceny gwałtu, przechodząc przez romans z mężem swojej najlepszej koleżanki i kończąc na borykaniu się z byłym mężem, nowym narzeczonym matki oraz synem mającym zostać ojcem, ale nie do końca. Wisi nad Michelle również widmo przeszłości, która to odsłaniana zostanie przed widzem stopniowo – skrawek po skrawku – ujawniając mroczną tajemnicę. Możemy się zastanawiać, czy mimo wszystko nie jest przesadą nakładać na barki jednej postaci aż tylu zdarzeń, jednak gdy wczujemy się w klimat filmu wytworzony przez Verhoevena odpowiedź nasunie się sama na myśl.

Elle

Reżyser cały czas prowadzi z odbiorcą pewnego rodzaju grę, balansując pomiędzy humorem a napięciem. Oglądanie Elle przypomina nieco przejażdżkę rollercoasterem – kiedy poczujemy się przez chwilę bezpiecznie, a nawet się pośmiejemy, nagle niespodziewanie spadamy w dół, czując nieprzyjemny ucisk w żołądku ze względu na to, iż nie wiemy, co nas dalej czeka. Ta ciągła sinusoida sprawia, że nadawcy obrazu nie wolno zaufać i pojawia się myśl, że za tym prześmiewczym przedstawieniem świata może się kryć jakieś ukryte przesłanie. Wyśmianie grupy społecznej, do której przynależy główna bohaterka? Relacji międzyludzkich wraz z ich prymitywnymi potrzebami? Gdzieś pod tą warstwą humoru ukrywa się nuta goryczy wskazująca na to, jak śmieszni są ludzie kryjący swoją prawdziwą naturę pod maskami, próbując dopasować się do wizji ich osoby w społeczeństwie. Bohaterowie udają więc również przed sobą, kryjąc swoje prawdziwe oblicza, co momentami przypomina farsę. Dlatego też ważną rolę w filmie Paula Verhoevena odgrywa erotyzm – wyeksponowany do granic możliwości niemalże unosi się w powietrzu. Charakteryzuje się niejednorodnością – pojawia się w kontekście prymitywnej potrzeby, gdy Michelle spotyka się z kochankiem, a z drugiej strony chwilą nostalgii oraz romantyczności w scenach spotkań z byłym mężem. Najciekawszy rodzaj erotyzmu pojawia się w momentach zagrożenia, kiedy pożądanie zapiera oddech, a grunt osuwa się pod nogami.

Elle to nie tylko spojrzenie na teraźniejszość, ale również na przeszłość, która nie daje o sobie zapomnieć. Bohaterka uwikłana jest we wspomnienia – wpływa to na postrzeganie jej osoby przez społeczeństwo, jak również na jej osobowość. Nie potrafiąc rozliczyć się z tragicznymi wydarzeniami, pozwala sobie na niebezpieczną grę, jaką jest igranie z brutalnością. Większość wydarzeń została przedstawiona niejako w krzywym zwierciadle na skutek czego, widz prędzej się zaśmieje, aniżeli zastanowi nad zachowaniem bohaterów. Zastanowienie przychodzi dopiero później.

elle

Wcielająca się w główną postać Isabelle Huppert dla większości widzów jest dobrze znana – albo z filmu Pianistka, albo z nowszej produkcji Głośniej od bomb. Można by było narzekać, iż zawsze gra ona podobnie, jednak podkreślić należy, że po prostu idealnie pasuje do obrazu kobiety mierzącej się w samotności ze swoimi emocjami oraz z całym światem. Mimika twarzy, mowa ciała, sposób wyrażania się – to wszystko składa się na świetną kreację, w którą bez wątpienia jesteśmy w stanie uwierzyć oraz którą kupujemy w całości. Obok Huppert na wyróżnienie w Elle zasługuje Laurent Lafitte – odgrywający postać sąsiada okazującego się być bardziej interesującą personą, aniżeli na pierwszy rzut oka mogłoby się to wydawać.

Paul Verhoeven manewruje pomiędzy kinem gatunkowym a artystycznym, dlatego też widz przygotować się musi na szybkie cięcia, które mogą powodować niespokojne drgania. Także wątek odkrycia, kim był włamywacz, właściwie staje się drugoplanowy. Nie jest bowiem istotne rozwiązanie tej zagadki, co potwierdza rozwój fabuły (ujawienie twarzy napastnika nie stanowi punktu kulminacyjnego filmu), a skupić by się trzeba było na głównej bohaterce oraz sposobie prezentowania świata przez nadawcę obrazu. Michelle podejmuje próbę poukładania swojego życia, co dawałoby nadzieję, iż istnieje możliwość wygłuszenia przeszłości albo niejako ujarzmienia jej i wykorzystania na swoją korzyść. Przez cały seans reżyser stara się wzbudzać w odbiorcy na przemian poczucie dyskomfortu oraz rozbawienia, przez co wykreowany przez niego świat w ostatecznym rozrachunku wydaje się być nierzeczywistym.

Chodźmy do kina!

Więcej informacji o
, ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?