Ostatnie dwa filmy będące częścią oficjalnej selekcji 70. Międzynarodowego Festiwalu w Cannes były okazją przyjrzenia się dziełom dwojgu twórców różnego pokolenia. Szkotka Lynne Ramsay ma na koncie raptem trzy filmy pełnometrażowe, Roman Polański to stary wyjadacz i laureat wielu nagród na całym świecie. Efekt? Krótko mówiąc: młodość górą!
Jeszcze przed pokazem filmu Lynne Ramsay krążyły plotki, że reżyserka dramatu Musimy porozmawiać o Kevinie ciągle pracuje nad finalną wersją swojego nowego obrazu i zobaczymy jeszcze niedokończoną kopię. To prawda, brak napisów końcowych i dodana w ostatniej chwili ścieżka dźwiękowa autorstwa Johnny’ego Greenwooda (członek grupy Radiohead) mogły sugerować, że film czeka kilka technicznych poprawek. Nie wydaje mi się jednak, żeby You Were Never Really Here trzeba było jakoś diametralnie przerabiać. Pokazany w konkursie głównym tytuł ma w sobie surowość i energię, której brakuje w dzisiejszym kinie wielu doświadczonym reżyserom. Twórczyni instynktownie pojmuje formułę, że fabularnie w filmie nie trzeba wszystkiego wyjaśniać, zostawiając miejsca na niedopowiedzenia. A montaż, dźwięk oraz zdjęcia tworzą unikalną całość, współgrając ze sobą znakomicie. A aktorzy? Znane nazwiska są o tyle ważne, co świeże i młode twarze. Lynne Ramsay panuje nad wszystkim silną, pewną ręką.
You Were Never Really Here ma w sobie coś z Taksówkarza, Leona zawodowca i Drive. Joaquin Phoenix wciela się w Joe’ego, człowieka do wynajęcia, zajmującego się odbijaniem dzieci z rąk porywaczy, pedofilów i handlarzy żywym towarem. Mężczyzna kiedy nie realizuje niebezpiecznych zleceń, zajmuje się swoją starzejącą się matką (Judith Roberts). Bohater wraca z Cincinnati z raną na ramieniu, ale szybko pojawia się kolejna robota. Organizator jego brudnych aktywności John (John McDoman) powierza mu odnalezienie trzynastoletniej córki senatora Votto (Alex Manette), która najpewniej uprowadzona została przez kogoś zajmującego się prostytuowaniem nieletnich. Joe bez wahania podejmuje się wykonaniu zadania, nie widząc, w co jaki chaos się pakuje.
Streszczenie tej historii sugeruje brak oryginalności, ale wcale nie oddaje wielowarstwowości produkcji. Ten momentami brutalny film ma wizualne wskazówki, krótkie wstawki montażowe, które są przebłyskami z przeszłości Joe’ego, budują dodatkowe znaczenia. Z tych skrawków możemy dowiedzieć się, kim był w przeszłości bohater (żołnierz służący w Iraku lub Afganistanie, agent FBI) oraz jak jego dzieciństwo i trauma spowodowana przez ojca – oprawcę ukształtowała jego psychikę. Postać grana przez Phoenixa od samego początku jest ambiwalentna: na podstawie kilku ujęć (zbroczony krwią młotek, zdjęcie młodej Azjatki, należąca do kogoś złota biżuteria) nie wiemy, czy czasem nie jest zimnym mordercą, zabijającym dzieci. Jego zmęczona, zarośnięta gęstą brodą twarz, nie zdradza zbyt wiele emocji. Ramsay daje dzięki flashbackom daje nam unikalny wgląd w psychikę tego człowieka. Nie zdziwi nas zatem fakt, że ten zdeterminowany, świetnie wyszkolony taktycznie człowiek co chwila szuka okazji do popełnienia samobójstwa. Matka wydaje się być jedyną osobą, która trzyma go przy życiu.
https://www.youtube.com/watch?v=NJHR0PI9IaU
Towarzyszący Phoenixowi aktorzy nie odwracają naszej uwagi i są raczej rzetelnymi wypełniaczami. Inaczej rzecz ma się z grającą uprowadzoną dziewczynkę Ninę Ekateriną Samsonową. Aktorka ma w sobie to samo dzikie spojrzenie, połączone z niewinną twarzą, które miały w przytoczonych wyżej filmach Natalie Portman i Jodie Foster na początku swojej kariery. Jej rola, krótka, ale kluczowa, jest jednym z jaśniejszych punktów produkcji.
Cenię sobie odwagę Ramsay na igranie z przyzwyczajeniami widza, na ciągłym wizualnym trzymaniu go w szachu. Kilka scen to prawdziwe majstersztyki. W obydwu reżyserka używa motywu muzycznego, który tnie niesynchronicznie z obrazem (w ścieżce dźwiękowej przy każdym cięciu powstają sekundowe dziury i przeskoki, niczym w zacinającej się winylowej płycie). Ten zabieg ma świetny efekt, burzący rytm sceny, dodający jej szorstkości i mam nadzieję, że twórczyni nie pokusi się na wypolerowanie tego efektu przed upublicznieniem finalnej wersji tego obrazu.
Kilkakrotnie w tym roku w Cannes okazało się, że kino gatunków ciągle może być interesujące, mimo iż wałkuje ono utarte schematy. Dzięki takim twórcom jak Lynne Ramsay wiemy, że sztuka przez duże S w filmie nie oznacza nudy i pretensjonalności. Odwaga i łatwość w badaniu granic sztuk wizualnych charakteryzuje najlepszych autorów kina. Brytyjska reżyserka na pewno się do nich zalicza.
Ocena: 91/100
Romana Polańskiego nie trzeba nikomu przedstawiać. Nasz najlepszy, oprócz wódki i pierogów, towar eksportowy, od lat kręci międzynarodowe produkcje w cieniu czekającej go ekstradycji do Stanów Zjednoczonych, ciesząc się zasłużoną estymą jednego z mistrzów kina. Na zekranizowanie adaptacji powieści Delphine de Vigan „D’après une histoire vraie „reżysera namówiła jego żona, Emmanuelle Seigner, widząc w tym materiał na film bardzo odpowiadający temu, o czym od lat opowiada w swoich filmach twórca Noża w wodzie. Scenariusz autorstwa Oliviera Assayasa (Sils Maria, Personal shopper) skumulować pięciuset-stronicową książkę do niecałych dwóch godzin. I wspominam o tym głównie dlatego, że nie wiem kogo winić za mało przekonywujący efekt końcowy – sygnującego swym nazwiskiem obraz reżysera, czy scenarzystę, który nasycił opowieść bzdurnymi motywami.
Seigner wciela się w Delphine, autorkę bestselerowej powieści, którą sława i popularność właśnie wydanej książki sytuują w pierwszej lidze światowych pisarzy. Kobieta podczas sesji podpisywania swoich prac poznaje Elle (w dosłownym tłumaczeniu – Oną, graną przez Evę Green). Drogi bohaterek skrzyżują się podczas ekskluzywnej imprezy, gdzie przyjdzie poznać im się odrobinę lepiej. Delphine przygotowuje się do napisania kolejnego dzieła, a Elle jest pisarką-widmo, która pracuje nad biografiami i wspomnieniami sławnych ludzi. Znajomość zaczyna się coraz bardziej zacieśniać, a Elle z biernej słuchaczki zamienia się w powierniczkę, a potem w bezlitosną krytyczkę prac Delphine. Kobiety z sąsiadek zmieniają się we współlokatorki, a młodsza autka stopniowo zaczyna upodabniać się do popularnej pisarki i przejmować nad jej życiem kontrolę.
Zobacz również: Eva Green i Gemma Arterton parą w filmie o Virginii Wolf
Prawdziwa historia krąży wokół tematów naśladownictwa, rozdwojenia osobowości, blokady twórczej i niestabilności psychicznej. Niczym w najlepszych filmach polańskiego, jak Wstręt czy Lokator, jest pojedynkiem charakterów – kto z dwojga przejmie prym i władanie. Ciekawe jest to, że Polański pierwszy raz stawia przeciw sobie dwie kobiety. Nie wykorzystuje niestety wszystkich potencjałów drzemiących w tej opowieści. Jego najnowsza produkcja jest bowiem dobrze wyglądającą, gładko posuwająca się do przodu maszyną, która pod piękną przykrywką ujawnia nonsensy fabularne.
Między obiema postaciami powinno iskrzyć i obydwie aktorki mają potencjał, żeby wznieść relację miedzy nimi na wyższy poziom. Flirt pomiędzy Elle i Delphine jest tylko zarysowany w kilku scenach i nagle diametralnie zostanie zapomniany. Kilkukrotnie grana przez Evę Green bohaterka podejmuje działania, które mają konsekwencję w życiu postaci Sagnier – ta zaś albo żyje w błogiej nieświadomości (jak wysłane maile), albo sama ją do tego zachęca (jak wizyta w szkole). Wspomnieć trzeba też o wybuchach gniewu Elle – która ni z tego, ni z owego wałkiem rozbija iPhone’a i wyciskarkę do owoców. Delphine przechodzi nad tym faktem do porządku dziennego. Kilkakrotnie powraca też motyw pustej kartki w Wordzie, nad którym ślęczy pisarka. Jakbyśmy nie wiedzieli, że blokada twórcza nie pozwala jej pisać. Trochę śmiesznie wyglądają też koszmary senne Delphine – w jednym z nich głowa Eve Green wyskakuje na cały ekran – efektem jest horrorowa jump scene najgorszego sortu. Podkradanie klisz gatunkowych, które tak świetnie wyszło Ozonowi w Podwójnym kochanku, u Polańskiego niestety ma o wiele słabszy efekt. Motyw rozpadu osobowości, który miał być elementem napędowym produkcji, nie działa do końca. Subtelność, z której słynął Polański, zastąpiona została przez szokująco słabą grę z widzem. Właściwie nie mamy wątpliwości co do tego, czy Elle jest osobą prawdziwą czy wytworem wyobraźni Delphine.
Po rozłożeniu na czynniki pierwsze widać niestety, jak niedopracowanym i połowicznie udanym filmem jest Prawdziwa historia w filmografii polskiego reżysera. Na szczęście tytuł ten broni się łatwą przystępnością – produkcję ogląda się dobrze i bez większych dłużyzn. W tym wypadku Roman okazał się wyrobnikiem, a nie poszukującym twórcom. Albo ktoś zwyczajnie się pod niego podszył. Koncepcja, że Prawdziwa historia jest tak naprawdę dziełem autora-widmo, może działać tylko na korzyść tego filmu.
Ilustracja wprowadzenie: materiały prasowe