Tragiczne wydarzenia w Manchesterze szerokim echem odbiły się na Lazurowym Wybrzeżu. Znów powróciły rozmowy o bezpieczeństwie i wzmożonych kontrolach przy wejściu na seanse. Cannes uczciło także minutą ciszy pamięć o zmarłych i poszkodowanych w zamachu terrorystycznym. Oprócz tego jednak impreza trwa dalej.
Jeżeli wczorajsze filmy konkursowe dostarczyły mnóstwo emocji, wynikających z wysokich oczekiwań, dziś przyszło nam obejrzeć w Cannes tytuły, które łatwiej traktować jako czarne konie wyścigu po Złotą Palmę. Dwie produkcje z dalekiego wschodu nie rozczarowały, ale są bez wątpienia tytułami skierowanymi do węższego grona odbiorców.
Hong Sang-soo jest jednym ze stałych festiwalowych bywalców i od kilku lat trudno jego filmy znaleźć w normalnej dystrybucji. Twórca praktycznie kręci się wokół tych samych motywów, a jego wizualny styl jest nie do pomylenia z nikim innym. Koreańczyk miał pracowity ostatni rok, bo to już trzeci jego film, który trafia w 2017 do selekcji festiwalowej. Po świetnie przyjętym w Berlinie On the Beach at Night Alone, Hong pokazał poza konkursem Clair’s Camera (nakręcony w ubiegły roku w Cannes), a walczyć o główną nagrodę będzie The Day After.
Kolejny raz przedmiotem filmu jest romans szefa (postać nawet każe się do siebie zwracać Boss) ze swoją podwładną. Oficjalny i raczej poważny mężczyzna zaczyna być bardziej gadatliwy po kilku szklaneczkach soju (koreański alkohol). I wtedy rozpoczynają się jego kłopoty. Bong-wan Kim zatrudnia do pracy nową asystentkę – piękną Ar-eum Song (Min-hie Kim, ulubiona aktorka reżysera). Podczas pierwszego dnia do biura wpada wściekła żona przełożonego i zaczyna bić Ar-eum po twarzy, oskarżając ją o romans z mężem. Kobieta nie chce wierzyć, że popełniła pomyłkę. I ma dobre przeczucie, bo małżonek przyznaje się do zdrady, ale to już dawno i nieprawda. Bong-wan wcale jednak nie zapominał o dawnej kochance.
Zobacz również: Dlaczego warto oglądać kino koreańskie
W tym zgrabnym czarno-białym, zabawnym filmie, reżyser specjalnie myli tropy i igra z widzem. Mieszając linie czasowe każe nam nieustannie uważać, na to, co dzieje się na ekranie. Bo oprócz nowej pracownicy, Hong pokazuje zakrapiane spotkania z poprzednią kochanką, w tych samych wnętrzach jego ulubionych restauracji. Detale różniące obie postacie się niewielkie: fryzura, kolor bluzki, a przede wszystkim stan upojenia alkoholowego. W centrum opowieści jest mężczyzna w średnim wieku, który próbuje uporać się z samym sobą. Ma słabość do kobiet, ale kocha swoją żonę i córkę, nie potrafiąc ich zostawić na dobrze. Reżyser, wyraźnie zainspirowany własnymi doświadczeniami (łączył go romans z Min-hie Kim), bez skrupułów pokazuje swojego bohatera jako manipulatora, słabego człowieka, który sam sobie jest winien za chaos, który wprowadził w swoje życie.
Hong Sang-soo kręci swoje filmy w specyficzny sposób: stawia kamerę na planie i kręci kolejne sceny praktycznie bez żadnych cięć. Jego bohaterowie gównie rozmawiają, a także jedzą i piją. Początkowe dialogi, jak każde spotkanie między osobami, które się nie znają, są dość drętwe. Ci, którzy przetrwają ten moment mogą liczyć na większą satysfakcję z całości. The Day After z ręką na sercu polecam miłośnikom talentu Koreańczyka oraz tym, którzy lubią zagubić się w cudzym świecie natręctw i obsesji. Dla postronnego obserwatora może być to jednak za dużo.
Ocena: 68/100
Film Kwiat wiśni i czerwona fasola sprawił, że Japonka Naomi Kawase w końcu zasmakowała sukcesu na międzynarodowym rynku filmowym. Hikari, jej piąty w historii tytuł w canneńskim konkursie głównym, powtórzy ten sukces tylko pod warunkiem, że dystrybutorzy dostrzegą potencjał w temacie romansu kobiety pracującej jako audiodeskryptor z tracącym wzrok fotografem. Do festiwalowej publiczności przemówi zapewne wątek wyobraźni w kinie oraz wspaniałe zdjęcia.
Zobacz również: Kwiat wiśni i czerwona fasola – recenzja filmu Naomi Kawase
Misako (piękna Ayame Misaki) pracuje nad tekstem deskrypcji obrazu najnowszego filmu. Choć dziewczyna jest mocno zaangażowana w swoją pracę i chce ją wykonać jak najlepiej, efekty zostają mocno skrytykowane podczas próbnego pokazu z kilkoma niewidomymi. Autorka zamiast opisywać, co widzi, dodaje sensy i interpretacje w kluczowych scenach, nie pozostawiając miejsca na wyobraźnię dla widowni. Jednym z testerów jest Nakamori (Masatoshi Nagase) – fotograf, który częściowo utracił wzrok. Misako stara się poprawić swój tekst, a w międzyczasie usiłuje zająć się starzejącą się matką i wypełnić lukę po zmarłym ojcu. Podczas przypadkowego spotkania z Nakamorim pomiędzy tym dwojgiem rodzi się więź.
Kawase nie unika typowych dla siebie mielizn i uproszczeń: postacie czasem rzucają nadęte frazesy, a motywacja ich postępowania jest mocno umowna. Brakuje w tym filmie większego nacisku na element przyrody, który w poprzednich tytułach działał tak dobrze. Kilka ujęć szumiących drzew i promieni słońca połyskujących przez pryzmat stara się wypełnić tą lukę. Fascynujący jest natomiast cały motyw z patrzeniem, interpretacją obrazu oraz tworzeniem audiodeskrypcji dla niewidomych. Reżyserka pokazuje również, jak obsesyjna jest to praca dla swojej bohaterki, która zaczyna w głowie tworzyć opisy do codziennych sytuacji. Po chwili jest to tak zaraźliwe, że udziela się także widzom. Wizualnie piękny Hikari ma też poruszający wątek miłosny i rodzinny, przez co łatwiej w tą historię wejść i się nią przejąć, zapominając o niedociągnięciach.
Ocena: 71/100
Sean Baker to ten sam facet, który nakręcił pierwszy pełnometrażowy film telefonem komórkowym. Mandarynka być może treściowo i technicznie jest w zupełnie innym miejscu niż The Florida Project, ale reżyser znów mówi o tym samym: odziera Amerykę z resztek złudzeń i marzeń. Nieprzypadkowo umiejscawia akcję filmu w Orlando na Florydzie, tuż obok Disneylandu, hurtowo odwiedzanego przez rodziny zarówno ze Stanów, jak i z całego świata. Jednak bohaterowie, będąc tak blisko, są równocześnie lata świetlne od centrum rozrywki Disneya.
Zobacz również: Recenzja filmu Mandarynka
Podobnie jak w poprzednim filmie, Baker używa naturszczyków do zagrania kluczowych ról. Trójka dziecięcych bohaterów, na czele z grającą sześcioletnią Moonee Brooklynn Prince, gra wprost niesamowicie. Dzieciaki włóczą się po okolicach moteli, w których mieszkają ich rodziny. Kolorowe przybytki o fantazyjnych nazwach – Magiczny Zamek, Wonderland – skrywają dramatyczne historie ludzi żyjących na granicy nędzy, często pozbawionych mieszkań, których nie stać na długoterminowy wynajem, a tym bardziej kupno własnego domu. Tych historii możemy się tylko domyślać, bo Baker nie skupia się zbyt na przeszłości. Matka Moonee, dwudziestokilkuletnia Halley (Bria Vinaite) zresztą o niej nie myśli. Dla niej najważniejsze jest tu i teraz: spotkanie z koleżanką, naubliżanie menadżerowi motelu – Bobby’emu (Willem Dafoe, jednya gwiazda w obsadzie), darmowe jedzenie od przyjaciółki. Kobieta żyje z dnia na dzień, a kiedy potrzebuje pieniędzy, sprzedaje perfumy nagabując klientów pod bogatymi hotelami. Jej lekkomyślność aż prosi się o karę i będzie długo oczekiwanym, niezbyt zaskakującym finałem.
Wcale jednak nie ogląda się ze znudzeniem The Florida Project czekając na finał, tylko z zaciekawieniem ogląda się przygody młodych bohaterów, którzy urozmaicają sobie czas jak mogą. Ponieważ nie mają zbyt wymyślnych wzorów do naśladowania, zarówno słownictwo i zachowanie pochodzi z najgorszego źródła: od rodziców. W jednej z pierwszych scen filmu Moonee, Scooty i Dicky idą do sąsiedniego motelu i organizują konkurs plucia na stojący pod tarasem samochód. Przyłapani przez właścicielkę nie uciekają od razu, ale obrzucają ją stekiem wyzwisk. Kilka scen później żebrzą o pieniądze o lody, wyłączają prąd w motelu i podpalają jeden z hoteli-widm. Kiedy przyglądamy się Halley wiadomo już, skąd dziewczynka, która jest główną prowodyrką tych zachowań, bierze wzór.
The Florida Project jest kapitalnym połączeniem lekkiego tonu opowieści, świetnych postaci z wizją gnijącej od środka Ameryki, w której kolorowa fasada stara się ukryć zepsute wnętrze i poważne problemy. Perypetie młodych bohaterów są może zabawne, ale jednocześnie bije od nich smutek. Tutaj nie da się nie myśleć o przyszłości – kim będą te dzieci, kiedy dorosną i czy czeka ich taki sam los jak rodziców? Jedynym staromodnym bohaterem jest Bobby – chyba jedyne typowe, amerykańskie imię w całym filmie. Postać Dafoe jest trochę jak dobry wujek, opiekun czy anioł stróż. Przymyka oko na przewinienia, odroczy o jeden dzień zaległy czynsz, pomoże jak trzeba. Szkoda tylko, że będąca w spirali autodestrukcji Halley nie potrafi tego docenić.
Najnowszy film Seana Bakera powinien podzielić los Mandarynki i stać się rewelacją nadchodzącego sezonu. Pokazywany w sekcji „Piętnastka realizatorów” tytuł ma duże szanse zgarnąć tam najważniejszą nagrodę. I nie będę ukrywał, że to do tej pory mój ulubiony film festiwalu w Cannes.
Ilustracja wprowadzenie: materiały prasowe