Gdyby Gaspar Noé zebrał w sobie odrobinę godności, wypuściłby najnowszy film „Love” w sieciach video na żądanie w sekcji porno, zamiast przyjeżdżać z nim na festiwal do Cannes. Dzięki temu zapomniałby o nim cały świat i mógłby szybko trafić na śmietnik, gdzie jest jego miejsce.
Dwa kroki w przód, trzy kroki w tył. Tak pokrótce opisać można rozwój kariery Argentyńczyka. Po przełomowym, brutalnym „Nieodwracalne” i somatycznym „Wkraczając w pustkę” jego najnowszy film wydaje się połączeniem dwóch poprzednich tytułów, tylko bez polotu, serca i pomysłu. „Love”, pokazany w Cannes poza konkursem w sekcji Midnight Screenings, tyle wspólnego ma z miłością, co jedzenie parówek z wegetarianizmem. Tytuł „Lust”, a może „Fuck”, pasowałby lepiej do filmu, który trudno nazwać arthousowym pornosem, bo obraża prawdziwe ambitne dzieła, a na porządny erotyk się zupełnie nie nadaje.
Historię związku Murphiego (Karl Glusman) i Elektry (Aomi Muyock) oglądamy od końca do początku. Brzmi znajomo? On mieszka z inną kobietą (Klara Kristin), z którą ma nieplanowane dziecko. Nie jest szczęśliwy, bo miłość jego życia zniknęła bez śladu. W serii retrospektyw oglądamy, na czym zbudowany była ich relacja. Trudno dziwić się, że nie udało im się stworzyć trwałego związku, skoro on jest egoistycznym, zarozumiałym, niesympatycznym dupkiem, a ona mającą problemy z psychiką narkomanką. Brak sympatii do bohaterów, a także brak wiarygodnego uczucia między nimi to pierwszy grzech „Love”. Co z tego, że postacie wyznają sobie miłość, obiecują kochać się do śmierci, zarzekają się na wszystko, że będą razem, skoro to tylko wypowiedziane bez zrozumienia słów frazesy. Zamiast się kochać, oni uprawiają seks ze sobą, zdradzają się z przygodnymi osobami, uczęszczają na orgie, trójkąty, a sceny zazdrości to ich chleb powszedni.
Reżyser chce być zabawny i co chwila mruga do nas okiem. A to były kochanek Elektry ma na imię Noe, a to dziecko Murphiego ochrzczono Gasparem, a to główny bohater, studiujący reżyserię w Paryżu Amerykanin, pragnie robić „sentymentalne pornosy”, filmy, w których jest „krew, sperma i łzy”. Znowu brzmi znajomo? Tylko w jakim zatem wymiarze jego ulubionym tytułem jest „2001: Odyseja kosmiczna”, a nie, na przykład „Poza doliną lalek” Russa Mayera – nie wiadomo.
Głównym punktem dyskusji, a co za tym idzie chwytem marketingowym „Love”, jest pornografia: sceny seksu bez udawania, nagie piersi, tryskające spermą penisy. Noé pozazdrościł sławy Von Trierowi, bo jakoś trzeba pustkę po nieproszonym w Cannes duńskim reżyserze wypełnić. Film szokuje głównie członkami we wzwodzie i kapiącą spermą, ale prawdziwego tabu, czyli zbliżeń waginy, twórca nie przełamał. Co to za dyskryminacja!? Kopulacjom na ekranie towarzyszy albo delikatna muzyka rodem z soft porno, albo pulsujące techno z hard porno. Są dwa trójkąty i jedna orgia oraz kilka stosunków nie wnoszących niczego do rysunku postaci. Od połowy seansu kontrowersje przestają szokować, a to, co było miłym przerywnikiem w durnej fabule, zaczyna zwyczajnie nudzić.
Mamy zatem romans, trójkąt miłosny, który nawet po obraniu ze scen porno nie broni się niczym. Podobny temat inni twórcy podjęli już wcześniej, z o wiele lepszym skutkiem. „Shortbus” Johna Camerona Mitchella to pierwszy tytuł, który przychodzi na myśl. Co więc zostaje z „Love”? A tak, efekt 3D. Zupełnie niepotrzebny, nie użyty nawet do dziesiątej części swojego potencjału. Ponad dwie godziny z ciężkimi i niewygodnymi okularami na nosie, żeby przez dwie sekundy trysnęła w naszą stronę sperma. Dziękuję, panie Noé!
Jeszcze raz pozwolę sobie zacytować słowa głównego bohatera, który po doświadczeniu z transseksualistą stwierdza, że „chciałby wymazać to doświadczenie z pamięci”. I ja podobnie mam z tym filmem.
Ocena Movies Room: 1/100