piątek, 19.02
Ostatni dzień pokazów prasowych rozpoczął wielce oczekiwany film Tomasza Wasilewskiego. I choć tuż po projekcji oklaski krytyki były bardziej niż wstrzemięźliwe, spływające tego popołudnia recenzje okazały się raczej pozytywne, upatrujące w polskim reżyserze nawet spadkobiercę Krzysztofa Kieślowskiego.
Konkurs główny
„Zjednoczone stany miłości” („United States of Love”)
reż. Tomasz Wasilewski
Niemożliwe stany miłości są tematem w najnowszego filmu twórcy „Płynących wieżowców”. Mówi o uczuciach trudnych do zaakceptowania, zarówno przez tego, który jest gotów je wyrazić, oraz dla obdarowywanego. Rozgrywający się w prowincjonalnym miasteczku na początku lat 90. ubiegłego stulecia historia ma kilka bohaterek, których drogi przeplatają się ze sobą niczym w dramacie Altamana. Podobnie jak w wyprane z koloru jest styl zdjęć w filmie, tak samo pozbawione emocji wieść muszą życie główne bohaterki.
Przeczytaj całą recenzję TUTAJ
„A Dragon Arrives!”
reż. Mani Haghighi
Irański film rozpoczynający się niczym historia detektywistyczna, który przeradza się w horror przygodowy, ubrany w otoczkę paradokumentu. Reżyser nie wiedział, gdzie się zatrzymać w piętrzeniu absurdów i niedopowiedzeń, tym samym zostawia widza skołowanego i bez kompasu.
Akcja rozgrywa się Iranie w 1965 roku, dzień po zastrzeleniu premiera rządu. We wraku statku na środku pustyni powiesił się skazany na banicję więzień polityczny. Policjant, który pojawia się na miejscu, odnajduje dziwne notatki na ścianach wnętrza statku oraz ślady wskazujące na to, że nie było to samobójstwo. Zaraz po pochowaniu zwłok, zgodnie z lokalnymi wierzeniami, rozstępuje się ziemia.
Film nigdy nie przestaje zaskakiwać, co jest jego zaletą, ale też wadą – rozsadzanie gatunku od środka ma swój urok, ale nie widać w nim większego celu, poza zgrywą. Z jednej strony mamy dokument, który opowiada o rekonstrukcji wydarzeń w oparciu o materiały znalezione na wyspie Queshm. Z drugiej – śledztwo policyjne, z wtórej – działanie sił ponadnaturalnych. Jest też nawiązanie do klasyki kina irańskiego, bo dziadek reżysera zrealizował film, który był prekursorem tamtejszej nowej fali. Pięknie zrealizowany obraz nie idzie niestety z w jednolitym i jasnym przesłaniem.
Ocena Movies Room: 60/100
Poza konkursem
„Saint Amour”
reż. Benoit Delepine, Gustave Kervern
Jest jedna scena w „Saint Amour”, która kazała mi polubić Gerarda Depardieu jeszcze bardziej. Jeżeli zastanawialiście się kiedyś jak wyglądają sytuację łóżkowe tego francuskiego aktora, w tym filmie możecie się o tym przekonać. Czarny humor, groteska i absurd są siłą obrazu Delepine i Kerverna, ale też ogląda się go tylko przyjemnie tylko dla tych cech, bo poza tym jest on dość chaotycznym zlepkiem mniej i bardziej zabawnych gagów, utkanych stereotypami i mizoginizmem.
Jean (Depardieu) i Bruno (Benoit Poelvoorde) to ojciec i syn, rolnicy z prowincjonalnej Francji, którzy przejeżdżają na targi agrokulturowe do Paryża. Mają być one symbolicznym przekazaniem pałeczki z jednego pokolenia na drugie, ale Bruno jest bardziej zainteresowany upijaniem się ze swoim przyjacielem, próbując win ze wszystkich zakątków Francji, niż spędzaniem czasu z ojcem. Jean zdesperowany jest, by jednak zbliżyć się do syna, z którym stosunki bardzo się oziębiły po śmierci matki. Wynajmują taksówkarza Mike’a i ruszają w prawdziwą, pełną niespodziewanych, absuradalnych sytuacji, podróż po kraju, by spróbować najlepszych win.
Ocena Movies Room: 55/100
Panorama
„Dont Call Me Son”
reż. Anna Muylaert
Prawdziwa perełka z Brazylii – mały i odważny film, będący historią siedemnastoletniego chłopaka, który dowiaduje się nagle, że jego matka porwała go w dzieciństwie z innej rodziny. Kobieta trafia do więzienia, a nastolatek trafia do swojej biologicznych rodziców. Bogatsza i lepiej sytuowana para chce szybko nadrobić stracony czas, w kilka dni kształtując chłopca na swoje podobieństwo, od zmian jego garderoby na używaniu nadanego przy narodzinach imieniu kończąc. Przechodzący burzliwy wiek oraz odkrywający swoją seksualność bohater nie będzie w stanie zaakceptować tak mocnej ingerencji w swoje życie.
Ocena Movies Room: 80/100
Podsumowanie
Wszystkich filmów w Berlinie nie sposób ogarnąć. Konkurs główny, pokazy specjalne, panorama (podzielona na 3 sekcje), Forum, Generation kplus14 i 16, Teddy, krótkie metraże… Jeden z najlepiej zorganizowanych festiwali cierpi może i na przesyt treści, ale pozwala jednocześnie wielu autorom, często debiutantom, zaistnieć na filmowej mapie Europy, a także świata. Bardzo często filmy spoza głównej selekcji okazują się przynieść o wiele więcej niespodzianek.
W tym roku przyglądałem się konkursowi głównemu i udało mi się zobaczyć prawie wszystkie tytuły ubiegające się o Złotego Niedźwiedzia. Najczęściej przewijające się wśród filmów typowanych do nagrody głównej są dwa dokumenty: zarówno włoski „Fire at Sea” Gianfranco Rosiego oraz „Zero Days” Alexa Gibneya dotykają nie tylko ważnych i aktualnych spraw, ale też są świetnie zrealizowane, choć każdy ma inny styl i wewnętrzną dynamikę. Jeżeli chodzi o fabuły, „The Commune” Thomasa Vinterberga oraz „L’Avenir” Mia Hansen-Love mogą być głównymi faworytami. „Zjednoczone stany miłości” otrzymały naprawdę dobre recenzje w prasie zagranicznej i był to jeden z najbardziej dyskutowanych i kontrowersyjnych filmów festiwalu. Nie zapominajmy, że oprócz Złotego Niedźwiedzia, przyznane jeszcze zostanie Grand Prix oraz Srebrne Niedźwiedzie za reżyserię, scenariusz, i aktorstwo. Jestem przekonany, że Wasilewski nie zostanie w rozdaniu laurów całkowicie pominięty.
Zaskoczenie
Znany cynik i krytyk Ameryki Michael Moore zrobił film, o który go nie podejrzewałem. „Where To Invade Next” okazało się wspaniałym, pozytywnym wypracowaniem na temat jak poprawić jakość naszego życia. I choć reżyser ma na myśli ulepszanie Ameryki, to nie rozumiem dlaczego nie moglibyśmy zastosować tych wskazówek w innych krajach. Członkowie rządów i prezydenci wszystkich krajów świata powinni oglądać ten film co najmniej raz w miesiącu.
Rozczarowanie
Kolejny raz okazało się, że najbardziej oczekiwane tytuły, w tym ekranizacje uznanych książek, trafiają kulą w płot. Zarówno „Alone in Berlin”, „Death in Sarajevo” i „Genius” to filmy skostniałe, mało oryginalne i zwyczajnie nudne. Szczególnie ten pierwszy, naszpikowany gwiazdami, poruszający temat obywatelskiego oporu w czasie II wojny światowej, jest negatywnym przykładem na to, jakiego kina w Berlinie, ale też podczas innych festiwali filmowych, nie mam ochoty oglądać w konkursie głównym
Rozdanie najważniejszych nagród dziś o godzinie 19.