środa, 17.02
Wychodząc z projekcji najnowszego dokumentu Michaela Moora uśmiechałem się do siebie jak głupi. W tym cynicznym i pełnym okropieństw świecie można zrobić jeszcze film, który zwyczajnie podnosi na duchu i sprawia, że człowiek czuje się lepiej. Bardzo naiwna wizja świata udzieliła się nie tylko mnie, bo publiczność klaskała jak szalona. Ale zanim dotarłem na wieczorny pokaz, zobaczyłem kilka innych, odrobinę mniej pozytywnych, co nie zanczy że nie wesołych filmów.
Konkurs główny
„Zero days”
reż. Alex Gibney
Dobry dokument to taki, po którym czuje się się doinformowany, lepiej rozumiem otaczający świat oraz jestem wdzięczny, że ktoś czegoś wyjaśnił mi coś, co inni chcą zataić (kłaniają się teorie spiskowe i lata oglądania „Z Archiwum X”). Alex Gibney regularnie dostarcza takie właśnie filmy – przyglądał się Scjentologom, założycielowi firmy Apple, skandalu dopingowemu w kolarstwie. Tym razem dowiadujemy się, czym jest wirus Stuxnet, kto – najprawdopodobniej – go przygotował, w kogo był wymierzony oraz dlaczego jest to początek nowej ery w konfliktach zbrojnych.
Dzięki zebraniu całego panelu gadających głów z pola informatyki, systemów bezpieczeństwa, agentów wywiadu, analityków, naukowców i polityków, nie ma szansy przegapienia jakiegoś ważnego aspektu całej historii. A od natłoku informacji robi się naprawdę gęsto, bo spece wyjaśniają, dlaczego wirus jest najgroźniejszy w historii, wkładając go kontekst historyczny relacji Zachodniego świata z Iranem oraz współczesnych rozmów pokojowych, mających na celu ograniczyć dostęp tego kraju do wzbogaconego uranu. Efektem z tego cybernetycznego „wyścigu zbrojeń” jest precedens, która doprowadziła do stworzenia przez jedną stronę/koalicję państw potężnej broni, wymierzonej w przeciwnika. Broni, która odpowiednio zastosowana, może doprowadzić do śmierci na skalę większą niż wybuch bomby atomowej.
Pasjonujący i ważny temat ugina się pod natłokiem informacji. Wychodzimy z kina nie tylko mądrzejsi, ale też przeładowani otrzymanymi danymi. Jeżeli któryś komputer nawali poprzez otrzymanie wirusa, może to być najpierw nasz mózg. Wizualnie film nie powala, bo jak zrobić szalenie interesujący film o czymś wirtualnym. Dobrze, że można pokazać fragmenty kodu na ekranie. „Matrix” wiecznie żywy.
Ocena Movies Room: 70/100
„Kollektive” („The Commune”)
reż. Thomas Vinterberg
Po otrzymaniu ogromnego domu w spadku, prezenterka telewizyjna Anna i jej mąż – architekt Erik decydują zamienić go w komunę, którą będą dzielić z bliższymi i dalszymi znajomymi. Prawie tuzin dorosłych i dzieci zamieszka w posiadłości, która stanie się tłem dla rodzinnego dramatu.
Komuna jako eksperyment nieudany nie jest głównym tematem dla reżysera. Bardziej interesuje go dynamika związku Erika (Ulrich Thomsen) i Anny (Trine Dyrholm). To ona była pomysłodawczynią zamieszkania z innymi ludźmi, otwarcie przyznając, że potrzebuje „posłuchać innych ludzi”, a nie tych samych rzeczy z ust swojego męża jak przez piętnaście lat. Kiedy Erik wdaje się w romans ze swoją studentką, Anna pójdzie za ciosem, oferując jej mieszkanie w komunie. Choć dojrzała kobieta uważa się za silną osobowość, znajdzie się na granice tego, ile może znieść człowiek.
Vintenberg w typowy dla siebie sposób wrzuca zbiór różnych postaci w jedno miejsce i każe im się ze sobą „użerać”, badając skrajne zachowania członków małej społeczności. Nie ma już u niego znanej z Dogmy surowości obrazu, jest niemalże hollywoodzki warsztat i precyzja, ale ciągle pozostaje to wrażenie „skurczu w żołądku”, kiedy przyglądamy się bohaterom i musimy akceptować ich decyzje. Ukazywanie dynamiki między ludźmi wychodzi Duńczykowi najlepiej.
Ocena Movies Room: 85/100
Poza konkursem
„Des Nouvelles de la planete Mars” („News From Planet Mars”)
reż. Dominik Moll
Francois Damiens niedawno kroczył po naszych ekranach jako bóg mieszkający w Brukseli w „Zupełnie Nowym Testamencie”. W tej francusko-belgijskiej produkcji jest tylko zwykłym pracownikiem biurowym, który ma wielkie aspiracje. Philippe Mars chce być modelowym obywatelem, świetnym ojcem, doskonałym wsparciem dla szefa w pracy i wyrozumiałym bratem. Powoli jednak jego świat, który obserwuje w nocy, śniąc o unoszeniu się w stanie nieważkości nad ziemią, ulega rozpadowi. Była żona zostawia syna i córkę pod jego opieką, bo sama jedzie do pracy. Syn okazuje się wegetarianinem, a córka uczy się bez przerwy – „chce kimś zostać w przyszłości, a nie być ofiarą, jak ty” mówi do ojca. Kolega z pracy to wybuchowy dziwak, który najpierw rzuca się na ludzi z maczetą, a potem pojawia się pod domem Philippe w środku nocy, bo uciekł z psychiatryka. I jest jeszcze siostra, której wernisaż obrazów zawiera… nagie portrety ich rodziców.
Są granice tego, co może znieść spokojnie człowiek i cierpliwie czekamy na ten moment. Kolejne piętrzące się absurdy i czarny humor posuwają nas w kierunku wybuchu, ale też spodziewanego pojednania rodziny. Reżyser umiejętnie bawi się szalonymi sytuacjami i tragikomizmem, ale wydaje się, że chęć oryginalniejszego domknięcia opowieści opuściła go przy pisaniu scenariusza. Zakończenie wydaje się wymuszone i pospieszne.
Ocena Movies Room: 65/100
Berlinale Special
„Where To Invade Next”
reż. Michael Moore
Bad-boy filmów dokumentalnych, persona non-grata w świecie polityki w USA, znów zrobił fascynujący film. Ze swoją dziecinną ciekawością, naiwnością niemal, wyruszył na inwazję kolejnych krajów. Skoro armii Stanów Zjednoczonych nie udało się wygrać żadnego konfliktu zbrojnego od czasu II wojny światowej, to może Michael Moore zdobędzie coś cenniejszego niż ropa. Coś, co Amerykanom potrzebniejsze jest niż kiedykolwiek: humanitaryzm.
Moore odwiedza kolejne kraje i wybiera z nich to, co najlepsze. Na samym początku zakłada, że będzie mówił tylko o dobrych rzeczach. We Włoszech znajduje lepsze warunki pracy i płatny urlop, we Francji – posiłki w szkołach, w Słowenii – bezpłatne studia, w Finlandii – system edukacji kształcący najmądrzejszych uczniów na świecie, w Islandii – równouprawnienie kobiet. Porównując te warunki z jego rodzinnym krajem rodzi się myśl, że „amerykański sen” to tylko ułuda. W typowy dla siebie sposób prowokuje rozmówców, pytając dlaczego nie robią tego, tak jak w Stanach. Drocząc się ze spotkanymi postaciami dochodzimy do wniosku, że można robić demokrację w zupełnie inny sposób.
Dokument Moora ma niesamowitą pozytywną energię i moc tkwiącą w swoim przesłaniu. Bo możemy mieć – jak zwykle zresztą w przypadku tego reżysera – wątpliwości do jego warsztatu czy bezstronności. Najwspanialsza i podnosząca na duchu jest myśl, że zbierając różne, wspaniałe doświadczenia z różnych krajów, można poprawić życie tylu ludzi. Że bycie członkiem społeczeństwa może mieć więcej plusów niż minusów, a wspólne działanie przynosi tylko korzyści. Ta pozytywistyczna, niemalże bajkowa wizja świata tak spodobała się berlińskiej publiczności, że film kilkakrotnie przerywała burza oklasków.
Ocena Movies Room: 90/100