Ta część zdecydowanie wydaje się być najboleśniejszym cierniem dla franczyzy. Co z tego, że ponownie jest krwawo, skoro praktycznie nic, co się dzieje na ekranie, nie ma krzty sensu? Uznano, że warto ciągnąć dalej kwestię konfliktu Predatorów z Obcymi na naszym terenie, co oczywiście wiąże się z kolejnymi absurdami, skrzyżowaniami gatunków i rozpuszczaniem marki. Jakby tego było mało, ludzcy bohaterowie (lub, jak kto woli, główne mięso armatnie w tej wojnie) jest bardziej irytujące niż kiedykolwiek. Do zapomnienia.
Żeby było jasne: podobnie jak część druga, film Paula W. S. Andersona (partacza kina rozrywkowego Hollywood na długo zanim jeszcze Michael Bay zaczął psuć Transformersy) raczej nie powinien powstać. Fabułą jest przygłupia, lwia część bohaterów – jeszcze gorsza, a i co rusz trafiamy na miejsca, które mogą załamać każdego widza obcującego z tym gatunkiem nieco dłużej. Ale mimo wszystko kilka zalet da się wyliczyć. Akcja nie dzieje się w jakiejś ziemskiej mieścinie, tylko na specjalnej misji poza naszą planetą, znajdzie się parę fajnych starć i prosty, acz ciekawy koncept postaci głównej bohaterki. To wszystko sprawia, że nie pomimo np. braku kategorii R nie mogę postawić tego tytułu na ostatnim miejscu.
Ta pozycja z kolei jest dla mnie idealnym tytułem na środek stawki. Ot, przeciętniaczek z kilkoma bardzo dobrymi aktorami (pojawia się nawet Mahershala Ali, zanim stał się modny). Ekipa ludzkich śmiałków na ziemi pełnej Predatorów jest tak bardzo niejednorodna, że aż trudno uwierzyć, iż jakimś sposobem zebrali się razem. Mimo to znajdziemy sporo ciekawych sekwencji, nawet jeżeli są chwilami aż nazbyt egzotycznie (np. klimatycznemu pojedynkowi członka Yakuzy z Predatorem wybaczam wszystko). Ot, niewybijająca się, nie zawsze specjalnie spójna, ale znośna propozycja na weekend.
OK, zanim najwięksi fani franczyzy wpadną we wściekłość, na swoją obronę powiem, że uważam, iż równie dobrze można zamienić tę produkcję miejscami z poprzednikiem (niżej nie zejdę, bez przesady). Ta wstępna uwaga istotna jest szczególnie dla tych, którzy cenią sobie rozwój uniwersum – bo film Shane’a Blacka dodaje niemałą cegiełkę do drastycznego spłycania go. Nawet nie będę wchodził w szczegóły tych głupot i głupotek, bo choć sam nie mam tej franczyzy aż tak wysoko na liście jak niektórzy, przymykałem oboje oczu całkiem sporo razy. Ale jestem w stanie bardzo wiele wybaczyć za komediowy styl Blacka, który po prostu lubię, i postaci, których gagi, choć prostackie, bawią. Meandry fabuły (szczególnie finał), żeńskie postaci i kilka innych szczegółów nie stoją na wygórowanym poziomie, ale tak jak cenię Blackowego Iron Mana 3, który kiepsko rozwija MCU (swoją drogą, ten reżyser chyba ma jakiś specjalny antytalent do kaleczenia realiów serii), Predator to dla mnie całkiem niezła popcornowa rozrywka. I umówmy się, podium dla tego filmu wynika nie tyle z jego jakości, co słabości oponentów.
No i wreszcie wchodzimy w strefę naprawdę dobrych produkcji. Choć „dwójka” stanowi dostrzegalny regres w stosunku do poprzedniej części, Stephen Hopkins stworzył całkiem porządne widowisko. Gęsta dżungla została zamieniona na Los Angeles, a tytułowy drapieżnik staje do walki z policją i groźnymi miejskimi gangami. Nie ma już Arniego, ale Danny Glover jako twardy glina jak najbardziej daje radę. Walki nie są już aż tak ekscytujące, a bohaterowie tak łatwi do zapamiętania, ale wciąż jest to dobrze skrojony sequel, mam wrażenie, że nieco niedoceniany. No i ten finał…
Chyba nikt nie oczekiwał innego rozwiązania, prawda? John McTiernan stworzył produkcję, która w obrębie swojego gatunku to pod pewnymi względami ideał. Wiele sekwencji wyprzedzały swoje lata i nawet dziś twórcy kina akcji powinni brać z tego lekcję. Nie ma bezmyślnie nałożonej na siebie akcji, przeciwnie – prawdziwą esencją filmu są te wszystkie momenty pomiędzy gwałtownymi skokami, kiedy myśliwy nagle uświadamia sobie, że staje się zwierzyną (co ciekawe, na dłuższą metę obie strony barykady przynajmniej raz mają prawo coś takiego odczuć). Nawet bohaterowie skrojeni wokół twardego jak zawsze Arnolda mają tak zmyślnie przedstawione cechy charakteru, że większość z nich zapamiętamy na długo po seansie – nawet jeśli aż do nieuniknionej klęski w walce z Predatorem powiedzą zaledwie kilka zdań. No i rzeczywiście twórcy eksponują ich cechy tak, że jesteśmy w stanie uwierzyć, że to elita elit, a nie banda dresów spod monopolowego w wojskowych ciuszkach. Ostateczne starcie zaś – genialna wymiana ciosów dwóch wprawnych łowców – nie bez powodu ma swoje pewne miejsce w kanonie kina akcji.