Obecność to jeden z fenomenów w świecie horroru ostatnich lat, zaś demon o imieniu Valak, który straszył nas w sequelu, to najstraszniejsza rzecz jaką widziałem na dużym ekranie w życiu. No, było tak przynajmniej do premiery Zakonnicy, filmu poświęconemu Valakowi. Mając tak przerażającą postać, jaką jest rzeczony demon, ma się wyłożony dobry film na tacy. Niestety, Corin Hardy stworzył obraz pozbawiony jakiejkolwiek grozy. Valak, nawiedzający mnie często w koszmarach, po seansie Zakonnicy traci w oczach widzów i w filmie Hardy’ego jest bardziej swoją parodią. (KW)
Zbrodnie Grindelwalda pokazują, że rozwleczenie prequela uwielbianej przez wszystkich serii o Harrym Potterze na pięć odsłon nie było dobrym pomysłem. O ile pierwszej części możemy wybaczyć wiele wad, bo miała ona za zadanie przede wszystkim wprowadzić nas ponownie w ten magiczny świat, to powielanie wielu błędów poprzedniczki przez tegoroczną odsłonę jest niewybaczalne. Niby cały czas w tym filmie się coś dzieje, ale twórcy nagromadzili tutaj tak pokaźną ilość wątków, że człowiek się najzwyczajniej w świecie gubi. Paradoksalnie, gdyby nie ostatnie dziesięć minut filmu, z sali kinowej wyszlibyśmy z tą samą wiedzą, co podczas zasiadania na ustalonych przy kasie miejscach przed seansem. Szkoda przy tym Jude’a Law i (o dziwo!) Johnny’ego Deppa, których występy są jedynymi pozytywnymi aspektami tego filmu. Tej serii przydałby się jakiś sprawniejszy reżyser i scenarzysta, którym studio oraz sama J.K. Rowling nie wchodziliby w paradę. Może wtedy wyszłaby ona na prostą. (DD)
Czy to w ogóle mogło się udać? Ano… jakby tak się zastanowić, to w sumie nie bardzo. Był przecież anonimowy reżyser, żadnej promocji, w dodatku pierwszy trailer wypuszczony na naprawdę niedługi czas przed premierą był iście koszmarny. Film jednak też nie zaskoczył, był, tak jak można się było spodziewać, bardzo zły. To film muzyczny, w którym fabuła jest beznadziejna, a nie ratuje jej ani muzyka, ani klimaty, ani właściwie nic. W dodatku wszystko, mimo wywrotki absurdów, wydaje się cały czas robionym zupełnie poważnie. My go jednak tak nie traktujemy.
Uch… Pamiętam, kiedy po raz pierwszy obejrzałem zwiastun Escape Room i doszedłem do wniosku, iż film ten może stanowić naturalne rozwinięcie legendarnej Piły. A potem poszedłem na seans… Film nie spełnia podstawowych założeń gatunku – zero w nim napięcia, z ekranu wieje nudą, a dzięki wspaniałemu połączeniu prowadzenia fabuły i aktorów występujących w tej produkcji, bliżej mu do komedii, niżeli horroru. Ale hej – już niedługo wychodzi kolejny horror z dokładnie takim samym tytułem. Może tym razem będzie zasługiwał na chociażby solidną dwóję. (KW)
Słów mi już brak, ale grzechem byłoby pominięcie kwestii występu Ala Pacino i Karla Urbana. Szczególnie ten pierwszy wzbudzał szczególne zainteresowanie, bo przecież to cholerny Al Pacino – klasa sama w sobie. I najprawdopodobniej w wyniku tejże właśnie klasy przeszedł on przez ten film całkowicie obojętnie, jak gdyby w ogóle go tam nie było. Nie śmiem jednak za takie podejście do roli winić Pacino, gdyż doskonale wiem, iż wciąż tli się w nim ten ogień, który przed laty uświetniał każdy jego występ (patrz: Idol). Potrzeba mu tylko dobrego stymulanta, a tym z pewnością nie był potworek Martina. (TM)
Pożal się boże powrót Johna Travolty. To niesamowite jak z dość ciekawej historii udało się zrobić taki zły, okropny i przede wszystkim nudny film. Widać, ze Kevin Connelly jest fanem kina gangsterskiego, ale powinien poprzestać na oglądaniu Chłopców z Ferajny w domowym zaciszu i nie brać się za własne tworzenie podobnych tytułów. Mogłem nieco narzekać na jego aktorskie dokonania w serialu HBO pt. Ekipa, gdzie wcielał się w role E, ale przeszedł samego siebie na stołku reżysera. Oczywiście w tym negatywnym seansie. Pewien sukces pewnie osiągnie, ale zupełnie niezamierzony – myślę, że Gotti ma duże szansę na rozstrzelanie konkurencji na rozdaniu Złotych Malin. Trzymajcie się z dala od tej paskudnej produkcji. (ŁK)
Film, którego recenzji u nas nie znajdziecie, po trafił do trzech kin na krzyż i zwyczajnie zabrakło nam czasu i szkoda było pieniędzy na bilet komunikacji miejskiej, zaby wybrać się do tego kina, które akurat zdecydowało się to puścić, na seans. Gdy już udało się znaleźć te produkcję na VOD, z czystej ciekawości włączyłem go. I co tu dużo mówić, wszystko się sprawdziło. To produkcja niepotrzebna, amatorska i nieznośna. Ze względu na fakt, jaką tematykę podejmuję, mogła stać się obiektem ogólnokrajowej szyder. To, że nawet w tej kwestii się nie udało, mówi chyba wszystko. (ŁK)
Ryszard Zatorski trafił do naszego rankingu rok temu za sprawą Porad na zdrady. Miejsce zajął dużo niższe, tamten film bowiem, oprócz bycia chamską reklamą, był absolutnie cudowną komedią romantyczną, tak głupią że wspaniałą. Memiczne sceny i rozwiązania pojawiały się co już. Jakież było więc moje zdziwienie, gdy w tym roku, na seansie Pech to nie grzech zostały tylko Berlinki, Pyszne.pl, a frajda z oglądania gdzieś się posiała. Pech to nie grzech nie ma fabuły, jest durny i obrażający widza. Jest filmową reklamówką, bez żadnej pozytywnej cechy. (ŁK)
Gdyby tylko nikt nie próbował tu na siłę filozofować mielibyśmy po prostu kolejną słabiutką komedię romantyczną, jakich na pęczki. Problem w tym że zabrał się za nią Filip Zylber, facet który przy swoich filmach lubi wprowadzić tragedię. Więdłocha w jego Po prostu przyjaźń miała raka, tutaj mamy okazję przebyć jeszcze ciekawszy zwrot akcji. Twórcy bowiem pod koniec stwierdzają, że trzeba by z tej głupawej komedii romantycznej zrobić maksymalnie łzawy dramat. I tym sposobem jeszcze bardziej podkopują dno. Było trochę tych złych komedii romantycznych w tym roku, jednak żadna nie siliła się na bycie czymś więcej. Ta owszem. (ŁK)
Już same materiały promocyjne najnowszej wersji przygód Robin Hooda kreowały w głowie pewne obawy co do jakiejkolwiek zasadności powstania tego filmu. Po seansie trzeba przyznać, że były one słuszne, bowiem dzieło Otto Bathursta leży na chyba każdej płaszczyźnie. Scenariusz nie wprowadza nic nowego do tak dobrze przemielonej przez popkulturę historii, obsadzie można pozostawić wiele do życzenia, wzbogacenie produkcji o pozorny neośredniowieczny styl poważnie kłuje w oczy, a sceny akcji są wyreżyserowane i zmontowane po prostu okropnie. Tytuł tego filmu powinien zatem brzmieć: Jak nie powinno się krecić kina wysokobudżetowego w 2018 roku. (DD)
Dominik Dudek
Łukasz Kołakowski
Dawid Wajda
Tomasz Małecki
Krzysztof Wdowik