Gdy w rytm elektronicznie drążącej muzyki kamera zawieszona na dronie śledzi, niczym w kubrickowskim Lśnieniu, powolnie wytaczający się z ciemnego miasta samochód, by chwilę później, już na rozświetlonych łanami zboża peryferiach, wejść do jego wnętrza, staję się o Wieżę. Jasny dzień spokojny. Spokojny, bo powykrzywiane wzajemną niechęcią twarze, tępo obserwujące mijaną rzeczywistość i wyłuskane z intensywnych, niby niewinnych kłótni o drogę skrawki podskórnego konfliktu, obiecują w końcu coś, czego naprawdę długo w polskim kinie nie było. Polski artyzm jest nie tylko zmartwychwstały, a jeszcze słodko wyniszczający.
Korzystając z niepopularnych, autorskich środków wyrazu Jagoda Szelc zapewnia widzom najszlachetniejszy gatunkowo horror. W Wieży. Jasnym dniu groza wypływa jednak przede wszystkim z niezagojonych ran i krwawiących, niespełnionych oczekiwań. Mimo to zaskakuje skromność, z jaką udało się reżyserce o owym bólu opowiedzieć. Pierwsze fundamenty niepokoju Szelc kładzie już na świdrującej elektronice i rwanym, blisko nowofalowym montażu. Tnące przeskoki pogłębiają uczucie zagrożenia, nienaturalne pauzy sprawiają wrażenie świadomego podkradania istoty dialogu, a czasowe, często kilkusekundowe powroty w czasie starają się wyostrzyć percepcje na inne, bardziej onirycznie haczące elementy przedstawionego świata. Dzięki temu różnice zostają wyraźnie zarysowane już po kliku chwilach od głośno wyszeptanego „JUŻ”; konflikt miasto-wieś, wiara-odrzucenie, ból-milczenie. Z czasem ich pogłębianie, razem z wymykającym się przypadkowo krzykiem, straszą widza bardziej niż niejedne potwory wyskakujące zza barokowej szafy.
Ale Wieża… okazuje się traktować przede wszystkim o abstrakcyjnie brzmiącym zderzeniu. Pod jego wpływem sacrum zaciera się z profanum, ambitne sięganie po nawiązania do Nostalgii zlewają się z kreacją zła wyciągniętą wprost ze Zła we mnie, wizualne cytaty z Reygadasa mieszają się z Lynchem i Waliszewską, a wzniosła boskość staje się nierozróżnialna z potęgą natury. Ludzkie problemy i rozterki eksplodują w świecie niezdolnym do pomocy, rozerwanym pomiędzy sztuczną wspólnotą a rzeczywistą samotnością. Komunia święta, stanowiąca pretekst do rodzinnego pojednania od pierwszych chwil wydaje się nieszczerą próbą zachowania rządzących systemem konwenansów – zakorzeniony mocno w tematach religijnych film to w końcu głęboka refleksja nad wspólnotą, polskością, chrześcijaństwem. Stąd też bierze się tytułowa wieża. Wyciągnięta dosyć bezpośrednio w biblijnej przypowieści tworzy krajobraz pewnej zbiorowości, zupełnie niezdolnej do bliskiego współistnienia. Kontakt odnawiany jedynie „przy okazji” zawsze naznaczony jest widmem pretensji, a wspólne górskie wycieczki odbywane są dla ochrzczenia nowokupionych butów. Dla bohaterów Wieży… wszystko straciło określony porządek, głębszy sens. Pozbawione znaczenia okazują się rodzinne więzi, a większe moralne wartości leżą poza zakresem jakichkolwiek zainteresowań postaci. Reżyserka portretuje Polskę jako kraj wewnętrznie rozdarty, pomocny na pokaz, przywiązany do czysto symbolicznego wymiaru międzyludzkich więzi. Wszechrozumiana „otwatość na innych” staje się wybitnie względna. W kameralnych rodzinnych historiach niewielkich zbiorowości zawsze znajduje się miejsce dla pana Waldka, okazjonalnego mechanika, ale brak go dla jakiegokolwiek zrozumienia – inność zostaje stygmatyzowana, staje się powodem dla utraty człowieczeństwa. Z tego też powodu Wieża… dobrze rymuje się z horrorowymi opowieściami o wiedźmach – tak jak czarownice w średniowieczu, tak i Kaja w filmie Szelc mierzy się z ogniem nienawiści napędzanej niezrozumieniem, a właściwie brakiem próby zrozumienia. Sukcesem reżyserki okazuje się przenikliwe dążenie do odnalezienia powodu, źródła społecznej chłodnej nienawiści. W Wieży. Jasnym dniu na polskim stosie inkwizycji płonie się za bluźniercze pragnienie odpoczynku, za nostalgiczne sięganie do czasów, których może nigdy nie było, ale być tak bardzo powinny.
Wiele mówi się o względności apokalipsy w kontekście Wieży… – i choć faktycznie jasne zdaje się przełożenie zależności skali mikro do makro, jakby wprost z prozy Tadeusza Konwickiego, to dla mnie film Jagody Szelc traktuje raczej o upragnionej metamorfozie. Zmęczenie codziennością determinuje wyjazd w góry, podczas którego bohaterowie natrafiają jedynie na większe problemy. Pozornie pesymizmem równająca się z Michaelem Haneke reżyserka odpoczynku szuka niespodziewanie w surrealizmie zakorzenionym w naturze, w procesach przyrodniczych, w letargu, o którym mała dziewczynka opowiada mamie w jednej z kluczowych dla filmu scen. Nie bez powodu pragnienie zimowego snu nawiedza zmęczonych funkcjonowaniem wewnątrz wciąż napędzającego się koła postępu bohaterów, które to z pomocą fantasmagorycznych wizji wyciąga w końcu na światło dzienne reżyserka. Tylko czy jasny dzień naprawdę okazuje się zbawieniem od wyniszczającego wpływu zbiorowości? I czy finałowa wolność na pewno nie ma w sobie nic ze zniewolenia?