Początek lat 80. ubiegłego stulecia, malownicza rezydencja gdzieś w północnych Włoszech, lato. Życie profesora, jego żony oraz syna Elio upływa leniwie, w rytm wyznaczany przez kolejne studia archeologiczne, kontemplacje literatury wysokiej oraz kompozycje Bacha i Liszta. Aurze duchowej równowagi i niczym niezmąconego spokoju towarzyszy sama natura, morelowy sad obficie nagradzający swych właścicieli oraz lokalne akweny oferujące długie godziny kąpieli w świetle księżyca. W tej atmosferze wszystko zdaje się więc odnajdywać własne zastosowanie, wszystko do siebie pasuje, czasami uzupełnia i wspólnie tworzy istny raj na ziemi. Jedyny stymulant zapobiegający całkowitej ucieczce od rzeczywistości stanowią coroczne „praktyki” fundowane przez profesora i na podstawie których do ich Edenu wprowadza się człowiek, mężczyzna imieniem Oliver. Tak jak i głowa rodziny prowadzi on badania w zakresie archeologii, jednak dość szybko stają się one wyłącznie pretekstem dla rozemocjonowanej rozgrywki o rozpoznanie swojej tożsamości oraz istoty prawdziwej miłości. W tym wszystkim na głównego gracza wyrasta Elio, którego relacja z Oliverem przeradza się ostatecznie w coś więcej niż przyjaźń…
https://www.youtube.com/watch?v=UyCCH0WSJg8
Wykorzystując taki kontekst fabularny Luca Guadagnino rozpoczyna wypiek swojego wysmakowanego postmodernistycznego tortu zwanego Call Me By Your Name (Tamte dni, tamte noce). W znaczącej większości film ten to bowiem prawdziwy konglomerat nawiązań do największych mistrzów włoskiego kina – mamy tu nieokreśloną nostalgię Viscontiego, mitologiczne rozpasanie Felliniego, psychologiczną głębę i milczenie Antonioniego, a nawet realizację jednego ze scenariuszy zaproponowanych przez Pasoliniego w Teoremacie. Jednakże niezwykle krzywdzące byłoby stwierdzenie, iż reżyser sprowadza bogactwo swej dysputy do dorobku starszych kolegów po fachu. Nie, wspomniane cytaty są cytatami estetycznymi, środkami stylistycznymi, które wskazują i uwydatnjają pewne emocje, zachowania i stany umysłu postaci, a także ich motywacje do działania lub tych działań zaniechania. Guadagnino korzysta więc z metod wypracowanych przez poprzedników, ale cel posiada całkowicie autorski. Motywy literackiego oryginału przepuścił on przez filtr własnych spostrzeżeń odnośnie rzeczywistości i uniósł ich wyraz do rangi sztuki, w czym rzecz jasna te odwołania do klasyków odgrywają kluczową rolę. Tamte dni, tamte noce są bowiem przepełnione duchem oświeceniowej sfery sacrum, a każdy kadr sugeruje wręcz obecność boga intelektu, czuwającego nad zwartością wywodu artysty. W zestawieniu z naprawdę emocjonalnym i pierwotnie silnym tematem miłości oraz pojmowania własnego „ja” stwarza to ciekawy efekt polemiki sztuki i zwyczajnego życia, która bynajmniej nie kończy się bitwą na noże. Guadagnino ukazuje oba te światy we wspólnym istnieniu, gdzie jeden z nich definiuje oraz wzmacnia drugi i na odwrót. Pomagają mu w tym jednak nie tylko rozpoetyzowane zdjęcia i mistrzowskie ujęcia (tracking shot przy pomniku ofiar I wojny światowej trafił do mojego osobistego TOP10 scen ever), ale również świetnie wkomponowane w rytm narracji ilustracje muzyczne, polegające w większości na uprzejmości kompozycji klasycznych. Przez te niemal 1,5 godziny projekcji byłem zatem w stanie mówić o Call Me By Your Name w kategoriach czołówki światowej, arcydziele kinematografii i restoracji wiary w postmodernizm, lecz właśnie wtedy nastąpił nieoczekiwany zwrot…
Nie wiem, czy to producenci wymusili na autorach bardziej przystępną dla widza formę, czy może James Ivory przy scenopisarskim piórze uznał, że nikt go nie zrozumie, ale banał ostatnich 45 minut filmu ukuł mnie w serce tak, iż do teraz boli. W jednym momencie cały ten misterny konstrukt oparty o podprogowe przekazy i mimowolne kojarzenie emocji legł w gruzach, bo komuś zachciało się tłumaczyć stany i zachowania bohaterów. Z ambitnego dzieła przeszliśmy więc drogą na skróty do przeciętnego filmu tożsamościowego, którego wartość nie różni się znacząco od doskonale już nam znanych produkcji „coming outowych”. Nie wiem czy kojarzycie casus Portiera z hotelu Atlantic F.W. Murnaua. Do tego jakże smutnego i depresyjnego filmu, który kończy się sceną ukazującą osamotnionego i zdruzgotanego portiera, postanowiono dokręcić jeszcze jedną scenę, gdzie dzięki zrządzeniu losu sprowadzony do nizin spolecznych portier zdobywa miliony i prawo własności do hotelu. Ten zabieg starano się uzasadniać w różnoraki sposób, m.in tym, że jest to swoista satyra holywoodzkiego happy endu, ale koniec końców całkowicie zmieniał on wydźwięk całości filmu. I podobnie dzieje się w Call Me By Your Name z tą tylko różnicą, że blamaż Portiera z hotelu Atlantic trwa kilka minut, a Tamtych dni, tamtych nocy całe 45. Nie możemy zatem z uczuciem spełnienia wyłączyć go po nieco ponad godzinie projekcji. Tak jak i wyłączyć nie możemy kilku zbędnych ilustracji muzycznych, pojawiających się w ich trakcie i również wzmagających uczucie skołowania. Mowa tu o utworach muzyki współczesnej wkoponowanych w soundtrack i funkcjonujących jakby poza właściwą dysputą. Albo przynajmniej tą dysputą, która zdawała się właściwa przez pierwsze 1,5 godziny.
Z wielkim bólem serca podchodzę więc do oceny filmu Guadagnino, gdyż rozochocony rewelacyjną pierwszą połową, dostałem po łbie maczugą drugiej części. Kompromisy i ustępstwa na jakie się wówczas zdecydowano może i byłby do zaakceptowania, gdyby nie fakt, że początek obiecywał nam znacznie ambitniejszą rozrywkę. I przede wszystkim rozrywkę bez absolutnie żadnych zbędnych wyjaśnień słownych. Bo jest dokładnie tak, jak swego czasu mówił Fritz Lang:
Artysta nie powinien opowiadać o swoim dziele, bo jeśli dzieło nie mówi samo za siebie, to znaczy, że zawiodło.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe