The Disaster Artist – recenzja najlepszego filmu o najgorszym filmie wszech czasów

Jestem zachwycony The Disaster Artist, jestem pod wrażeniem braci Franco, jestem zaskoczony strukturą i podjęciem materiału źródłowego i ogólnie to jestem wieloma rzeczami, ale wszystko po kolei. Przede wszystkim rzecz najważniejsza i pytanie, które wiele osób sobie zadaje – czy ten film będzie miał jakikolwiek sens dla osoby, która nie jest zaznajomiona z kultem The Room?

Jeśli spojrzeć na The Disaster Artist jako film, który wyjaśni nam dokładnie, na czym polega kult The Room, to nie będzie to najlepsza pozycja. Dokument Room full of spoons, który ma sporą szansę ukazać się na DVD, już to zadanie spełnił. The Disaster Artist musiałby za bardzo pójść konwencją dokumentalno-biograficzną, na czym film sam w sobie sporo by stracił. Wydaję mi się, że Franco i ekipa dość dobrze wybalansowali bycie przystępnym dla niezaznajomionego widza, równocześnie zadowalając długoletnich fanów. Jeśli oglądaliście Ed Wood (1994, Tim Burton) bez oglądania jakiegokolwiek filmu Wooda, i Wam się podobał, to możecie być spokojni o film Franco. Zresztą kult Tommy’ego i The Room, jest na tyle potężny, że prawie każdy zna „oh hi mark”, „hi doggy” i inne „tearing me apart Lisy”.

Jest spora szansa (i tutaj naprawdę gimnastykuję się mentalnie, aby wejść w buty osoby nie w temacie), że osoby poza kultem Tommy’ego, mogą uznać główny motyw przewodni jako taki sztampowy „follow your dream” schemat. Z tym że tak naprawdę było, taki jest Tommy, po prostu. Sporą część kultu The Room tworzy nie sam film, a właśnie Tommy Wiseau. Postać tajemnicza, postać dziwna, postać intrygująca, tym właśnie jest Tommy. I przeglądając wszystkie możliwe nagrania, wywiady i wypowiedzi można powiedzieć o nim wiele, ale z jakiegoś dziwnego powodu chcesz wiedzieć więcej. Pasja, jaka kierowała Tommym, to autentycznie nieposkromiony duch. Był święcie przekonany, że tworzył murowany hit Oscarowy i oglądając materiały zza kulis faktycznie sporo było żartów w jego strone. On jednak wytrwał w swojej wizji i tym właśnie jest piękny żart.

James Franco nie zagrał dobrze Tommy’ego, ponieważ imitował jego głos, czy też wyglądał podobnie. Wydaje mi się, że Franco zrozumiał dobrze postać, jaką jest Tommy. Jego manierę, jego filozofię. Pamiętam jak zobaczyłem pierwszy teaser i głos Franco jako Tommy. Uznałem, że nie jest to szczyt możliwości i można to zrobić lepiej. Po obejrzeniu filmu stwierdzam jednak, że honor trzeba zwrócić, ponieważ Franco zaadaptował akcent i kluczowe, firmowe rzeczy (jak śmiech Tommy’ego), nie popadając jednak w parodię. Tak więc w połowie filmu niemalże zapominamy, że oglądamy Franco i jestem prawie pewny, że gdyby przy niektórych scenach faktycznie podłożyli Wiseau, to i tak nikt by się nie zorientował.

z

Doceniam też bardzo strukturę tego filmu. Struktura to taki jeden z moich pomniejszych filmowych fetyszy. Zrodził się chyba przy okazji drugiej odsłony Matrixa. Mimo że uwielbiałem ten film jak byłem młody, dzisiaj uznaję go za jedną z najgorzej strukturalnie stworzonych produkcji. Wracając do Franco, fenomen struktury The Disaster Artist nie polega tylko na zręcznej selekcji scen, która jako origin story + zwieńczenie sprawdza się bardzo dobrze, chodzi tu też o balans pomiędzy wyżej wspomnianą przystępnością dla nowego widza i poszanowaniem weteranów.

Jeśli miałbym podsumować podejście widzów zaznajomionych z tymi bez wiedzy – to trochę jak z profesjonalnymi butami do kosza. Nie są Ci potrzebne do gry, ale na pewno pomogą. Na pewno lepiej wypada scena, kiedy Tommy pisze scenariusz i na głos pod nosem czyta te soczyste linijki, które znamy. Nie jest to jednak wymogiem, Franco naprawdę odwala dobrą robotę pokazując konwencję tej postaci. I jest to dobry portret – widzimy tę zaślepioną część Tommy’ego i tą, która wzbudza współczucie. I w sumie jakby się tak zastanowić jest to całkiem sensowny zabieg. Nie znając tej postaci, seans imituje podobne odczucia, które moglibyśmy mieć zaznajamiając się z postacią Tommy’ego. Taka intrygująca ambiwalencja.

Całość powyższych dywagacji i tak polega przy zwyczajnym argumencie, że ten film ogląda się po prostu dobrze. Na tyle dobrze, że dziwisz się, że miał ponad 100 minut, gdzie całość zlatuje w chwilę. Nasi dziadkowie pewno śmiali się z Eda Wooda, tak nasze pociechy pewno dalej będą śmiały się z The Room. Jest to kult ważny, z którym każdemu polecam się zaznajomić. Tak jak mówią – można by zebrać najlepszych reżyserów naszej ery i kazać im nakręcić zły film na miarę The Room, to nie ma opcji, że daliby radę nakręcić tak fatalną, beznadziejną, okropną, słabą w każdym aspekcie kina, mylnie poprowadzoną, licho napisaną, piękną produkcję, jaką jest The Room (2003, Tommy Wiseau). Jedyne czego mi brakowało w The Disaster Artist to napisów końcowych, w których Franco był producentem, reżyserem, scenarzystą i aktorem. To by była puenta.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

https://www.facebook.com/nocnefilmowanie/
|....|
http://www.filmweb.pl/user/pestowsky
|....|
i tyle.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?