Casablanca powstała w czasach, kiedy na ekranie nie zobaczylibyście nagich scen i nie usłyszelibyście przekleństw, czyli tego, na czym wiele współczesnych filmów, de facto, bazuje. Jest to melodramat, który reprezentuje tak zwaną Złotą Erę Hollywood i, jak produkcje mu podobne, nie potrzebuje szokujących środków i wysublimowanych efektów specjalnych, żeby pozostawić widza wciśniętego w fotel po seansie.
Ten czarno-biały film z wczesnych lat 40. opowiada historię Ricka (Humphrey Bogart), właściciela słynnego klubu w Casablance, który po latach spotyka swoją dawną miłość, Ilsę (doskonała Ingrid Bergman). Stare uczucia odżywają, a para wplątuje się w intrygę razem z bohaterem ruchu oporu, byłym więźniem obozu koncentracyjnego – Victorem Laszlo (Paul Henreid). Tłem wydarzeń jest II wojna światowa i egzotyczne Maroko, do którego przybywają uciekinierzy, marząc o ucieczce do Ameryki przez Lizbonę. Everybody comes to Rick’s – tak brzmiał tytuł sztuki autorstwa Murray Burnett i Joan Alison, na podstawie której powstał film.
Pierwsze, co zwraca uwagę, to gra aktorska. Oczywiście mówię tu o wielkich, legendarnych gwiazdach filmowych grających głównych bohaterów, jednak nawet postacie drugo- i trzecioplanowe zagrały swoje role znakomicie. Emocje, jakie pokazuje duet Bogart i Bergman, wydają się po prostu… prawdziwe, jakkolwiek trywialnie by to nie zabrzmiało. Urzeka beztroska i lekki humor Victora Laszlo, bawi i zastanawia cierpki Claude Rains w roli Kapitana Louisa Renaulta.
Ci wspaniali aktorzy stworzyli postacie z niezwykle barwnymi charakterami, pokazali ich przemiany i silne emocje, jakie w ciężkich czasach nimi targały. Jest Rick, cyniczny, elegancki biznesmen, który zdaje się interesować wyłącznie swoim klubem, dzień w dzień obserwuje życie nocne i wiecznie zaciąga się papierosem. Rozmawia mało i z nielicznymi, na pierwszy rzut oka wydaje się pozbawiony kręgosłupa moralnego i wyzuty z emocji. Jest Ilsa, wyjątkowo ładna, tajemnicza dziewczyna, w oczywisty sposób obciążona jakimś dużym życiowym bagażem. Tych dwoje łączy wspólna przeszłość i wielkie uczucia. Ze wszystkich barów we wszystkich miastach na całym świecie ona musiała wejść do mojego – mówił Rick pochylając się nad butelką. Oni i pozostali aktorzy grający w tym filmie zbudowali niezwykłe postacie, z których każda ma swoją historię i każda rzuca się w oko.
Zobacz również: Weterani złotej ery Hollywood
Scenografia, kostiumy – to wszystko zostało stworzone z najwyższą starannością, biorąc pod uwagę fakt, że niemal wszystkie sceny kręcone były w studio. Każdy dialog jest przemyślany i zapada w pamięć, niektóre nawet mogą nosić miano kultowych (Here’s looking at you, kid!). Uderza również wybitna strona techniczna Casablanki, nastawiona na wywołanie w widzu ogromnych emocji, które są odczuwane jeszcze długo po seansie. Bardzo się dobrze składa, że film obejrzałam w XXI wieku, kiedy mogę do woli wracać do ulubionych scen i odtwarzać je w kółko od nowa, a takich w tym przypadku jest wiele.
Casablanca to niezwykła historia o miłości, wojnie, poświęceniu i skomplikowanych uczuciach. Film nie jest oczywiście pozbawiony typowych dla tamtych czasów egzaltowanych scen miłosnych, które dzisiejszego widza mogą irytować, jednak przez pryzmat całej historii są to rzeczy absolutnie wybaczalne. Dla równowagi znajdziecie wiele zabawnych dialogów i ciętego języka, który działa jak dobra przyprawa i pozwala bezboleśnie przełknąć ochy i achy Ilsy. Końcówki, oczywiście, zdradzić nie mogę, ale powiem tylko, że ratuje ona wizerunek kobiety, która przez cały film wydaje się być tylko łamaczką męskich serc, zagubioną między dwoma mężczyznami. Jest to również postać mocno niejednoznaczna – nigdy się nie dowiemy, czy była rzucona w wir wydarzeń jak szmatka na wietrze, czy też cały czas działała z wyrachowaniem. Takie niedopowiedzenia stanowią istotę Casablanki, między innymi dzięki nim film zyskał miano kultowego.
Gdy taki film z wypiekami na twarzy ogląda przedstawicielka pokolenia Y, dwudziestoparolatka wychowana na efektach specjalnych, ktoś starszej daty mógłby się uśmiechnąć na to „odkrycie Ameryki” – zdziwienie, że film, który liczy sobie ponad 70 lat, wydaje się bardziej wartościowy od jakiejkolwiek dzisiejszej produkcji. Słuchając As time goes by, śpiewanej ciepłym basem Sama, widz może poczuć klimat minionych lat, które w tym melodramacie wydają się piękniejsze niż w jakimkolwiek innym filmie.
Ciężko mi oceniać obiektywnie Casablankę, stawiać jej te same oceny, co filmom sprzed kilku, kilkunastu lat. To po prostu zupełnie inna kategoria, kategoria arcydzieł, które zmieniły (i ukształtowały!) oblicze kina. Jak jednym słowem opisałabym Casablankę? Urzekająca.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe