Wszystko gra!
Raz na dekadę zdarza się film, który przypomina nam o tym, że kino może być zabawą, bezwstydną rozrywką, cudownym wehikułem, w którym spełniają się najskrytsze marzenia. Film, który wywołuje promienny uśmiech na twarzy, bawi, wzrusza i nie pozwala o sobie zapomnieć. Tak, sezon oscarowy należał będzie do La La Land.
Damien Chazelle ma zaledwie trzydzieści jeden lat i dwa pełne metraże na koncie, w tym genialny Whiplash. A wydaje się, że filmy robi od co najmniej pięciu dekad. Jest zakochany w historii kina. Przygotowując swój najnowszy projekt zapewne spotkał się nie raz z wieloma wątpliwościami. W końcu musical to gatunek, który swoje najlepsze lata miał w złotym okresie Hollywood, a jego próby wskrzeszania były jednorazowymi strzałami, które nigdy nie przełożyły się na pewien trend. Czy zatem musical umarł? W La La Land są dwie rozmowy pomiędzy głównymi bohaterami, które oddają punkt widzenie reżysera na powyższe sprawy.
Seb (Ryan Gosling) zabiera Mię (Emma Stone) do klubu muzycznego – chce jej pokazać, czym jest prawdziwy jazz. I z pasją tłumaczy: „Ludzie mówią, że jazz się skończył, pozwólmy mu więc umrzeć. Po moim trupie!” Widzicie analogię? A potem, kiedy Mia prezentuje pierwszą wersję swojej sztuki muzykowi, pyta z powątpiewanie „Czy ludziom się to spodoba?” „Pieprzyć ich!” – powie Seb, dodając „Oni to pokochają!” Faktycznie, nie spotkałem się z jeszcze inną opinią o tym filmie niż pozytywna lub wręcz entuzjastyczna. W czym tkwi magia?
Już pierwsza scena kradnie serca. W ulicznym korku w Los Angeles, z kakofonii różnych gatunków muzycznych wyłania się główny motyw filmu. Jedna z postaci zaczyna śpiewać, dołączają kolejne. Stojące na ulicy samochody i ich dachy stają się scenami do tańca. Kiedy otwierają się drzwi do ciężarówki, w której gra orkiestra, trudno oprzeć się pozytywnej energii płynącej z ekranu. Choreografia, zdjęcia, wspaniałe kolory – ta i kolejne taneczne sekwencje są niczym w soczewce tym, co najlepsze z historii musicali. Para bohaterów stepuje niczym Fred Astaire i Ginger Rogers, momentami niemalże naśladując styl filmów z tymi aktorami. W jednej z sekwencji sceny imprezy przeplatane są wstawkami lejącego się szampana i fajerwerkami. Ale czas dla Chazella nie zatrzymał się w latach 50. Inteligentnie unowocześnia ten gatunek muzycznie, mieszając ze sobą rożne odcienie jazzu, pop i easy listenieng. Są wielkie, epickie sceny z tańcem na ulicach, są też małe, liryczne momenty, w których zaangażowani są tylko główni aktorzy. W obydwu przypadkach wszystko gra ze sobą znakomicie. A kiedy twórcy jedną z tanecznych sekwencji przerywają idealnie wpasowaną melodią z dzwonka telefonu komórkowego, nie sposób nie wykrzyknąć „geniusz”! Ciekawe jest również to, że mimo wielu odwołań do klasyki, La La Land nigdy nie uderza w samokrytyczne tony. Nie jest dekonstrukcyjna w stosunku do gatunku (jak Cały ten zgiełk czy Tańcząc w ciemnościach), nie jest też złośliwym naśladownictwem (Wszyscy mówią: kocham cię). Ma delikatny dystans, ale balansuje go bezgraniczną miłością do tego, co najlepsze w musicalach.
Opowiadana historia jest mieszanką romansu i komedii. Seb i Mia, których znajomość rozpisana jest na cztery pory roku, na początku niezdarnie na siebie wpadają, potem ich znajomość przeradza się w romans i usłany nie tylko płatkami róż związek. Ona marzy o karierze aktorki w Hollywood, biega na kolejne przesłuchania, pracując jako barista w kawiarni na terenie wytwórni Warner Bros. On gra do kotleta, zaciskając zęby i marząc o swoim klubie jazzowym. Może to za dużo powiedziane, że gra, bo trudno mu podporządkować się wymagającemu szefowi restauracji (J.K. Simmons w świetnym epizodzie) i kiedy go poznajemy, traci pracę. Para zaczyna się nawzajem motywować, opowiadając o swoich marzeniach i frustracjach. W pewnym momencie pojawia się zazdrość. To kolejne unowocześnienie fabularne – ich związek jest jak najbardziej wiarygodny, ma swoje wzloty i upadki. Oboje aktorzy są wprost wspaniali, znakomicie tańczą i śpiewają! Gosling pokazał niedawno komiczną stronę w Nice guys. Równych gościach, tu też świetnie balansuje pomiędzy przystojnym cynikiem a romantycznym kochankiem. O Emmie Stone przy okazji Łatwej dziewczyny napisałem, że podbije jeszcze Hollywood. To jej najlepsza, najważniejsza w karierze rola.
Sceny, które zostaną ze mną na długo, mogę wymieniać bez końca, przytaczając chyba cały film. Każde odwołanie do klasyki kina – jak bohaterowie wybierający się na Buntownika bez powodu, albo olbrzymi plakat Ingrid Bergman na ścianie w pokoju Mii. Magiczna sekwencja tańca na Drodze Mlecznej w planetarium. Moment, kiedy po kiepskim przesłuchaniu kobieta przejeżdża obok miejsca, które przypomina jej o Sebastianie i momentalnie poprawia jej humor. Albo gdy spotykają się trzeci raz, przypadkiem, a on gra w cover-bandzie wykonującym przeboje z lat 80. I oczywiście cudowna, ale gorzka i smutna sekwencja finałowa (gdzieś pobrzmiewają echa podobnego chwytu z Mummy Xaviera Dolana i 25 godziny Spike’a Lee). Myślę, że La La Land znajdzie drogę do serca każdego widza. Każda będzie zupełnie inna.
Jeżeli zapomnieliście o tym, jak to jest iść na film i zostawić przed salą cały świat, to wybierzcie się kina, kiedy produkcja Chazella trafi do kin. Gwarantuję, że uśmiech nie zejdzie z waszych twarzy przez ponad dwie godziny. La La Land to nie tylko musical – to piękny hołd dla kina i ponadczasowy klasyk. Czegóż chcieć więcej? Niech gra muzyka!