Wojciech Smarzowski jest w XXI wieku jednym z najważniejszych, jeśli nie najważniejszym polskim reżyserem. Jego nazwisko do kin przyciąga jak magnes, nie ma filmu który obył by się bez żadnych branżowych nagród. Pięć dotychczas wydanych kinowych produkcji Smarzowskiego zgarnęło okrągłe oczko Orłów. Jak nie trudno policzyć daje to niebywałą wręcz średnią ponad czterech polskich Oscarów na film. Jako że Wołyń, jego najnowsza produkcja, wyląduje w kinach już za chwilę, dzisiaj chce przypomnieć ten film reżysera, któremu koncepcyjnie i tematycznie do Wołynia najbliżej. Przypomnieć traumę, jaką zesłał na nas cztery i pół roku temu. Bo choć Róża to niewątpliwie film znakomity, to czerpanie przyjemności z jego seansu zakrawa o masochizm.
Zobacz również: Wołyń – recenzja dramatu historycznego Wojtka Smarzowskiego
Różę właściwie można byłoby reklamować dokładnie takim samym sloganem, jaki widnieje na każdym materiale promocyjnym Wołynia: O miłości w nieludzkich czasach. Bo o tym właśnie jest ten film. O miłości jaka rodzi się między tytułową bohaterką Różą Kwiatkowską (Agata Kulesza) a Tadeuszem (Marcin Dorociński), byłym żołnierzem Armii Krajowej, który świeżo po wojnie odwiedza ją aby przekazać ostatnią wiadomość od jej zmarłego męża. Już pierwsze kadry pokazują z jakim kinem będziemy tu mieć do czynienia. Że nie będzie ciepłych barw, radości, pięknych scen i podniosłych przemów. Będzie ludzkie cierpienie. Wprost i realistycznie. W pierwszej scenie bowiem główny bohater musi oglądać brutalny gwałt na swojej żonie oraz jej śmierć. A potem wcale nie jest lepiej.
O ile inne filmy Smarzowskiego mają walory nie tylko dramatyczne ale i komediowe, są pełne często prymitywnego, ale pasującego do realiów humoru, co sprawia że chce się je oglądać wielokrotnie, tak tutaj czegoś takiego zupełnie nie ma. Film jest ponury, chłodny i brudny, nie ma miejsca na krztę humoru. Uśmiech na twarzy bohaterów zobaczymy może ze dwa razy, zdecydowanie częściej będziemy zmuszeni patrzeć na sceny gwałtów i okrutnej przemocy. Obrazy są jednak niezwykle sugestywne, muzyka im towarzysząca cicha i fantastycznie stonowana, a świetne zdjęcia, których autorem jest Piotr Sobociński Jr., niezwykle oszczędnie zabarwione. Róża to obraz naprawdę przygnębiający. Ogrom cierpienia jaki funduje nam tu reżyser sprawia jednak, że jest to film na raz. Naprawdę nie wyobrażam sobie żeby ktoś chciał często do niego wracać. I właśnie to miałem na myśli w pierwszym akapicie mówiąc o masochizmie.
Aktorsko oglądamy starą gwardię Smarzowskiego i wszyscy spisują się wzorowo. Pewnie fakt jak ten reżyser prowadzi aktorów wynika z powtarzania castingu i tego jak dużym zaufaniem darzą go pracując razem nie nad jednym, ale nad kilkoma projektami. Świetny Dorociński, równie dobra Kulesza to tylko początek, bo na drugim planie również mamy kapitalne kreacje. Oprócz najlepiej pijącego na ekranie wśród polskich aktorów Jacka Braciaka, świetne role grają także Eryk Lubos (mimo że w tym filmie naprawdę bardzo mało się odzywa) czy Robert Wabich, który nawet nazwisko nosi to samo, co w późniejszej Drogówce. Ze stałej gwardii tu nie widzimy tylko Bartłomieja Topy i Arkadiusza Jakubika.
W filmie nie brakuje ładnych pozytywnych scen, jednak są one prowadzone w tak samo ponurej atmosferze jak cała reszta. I choć może wydawać się to dziwne, idealnie gra z atmosferą obrazu. Jest tu scena w której nasi bohaterowie radośnie spędzają czas płynąc łodzią po jednym z jezior i akurat ona świetnie obrazuje to o czym mówię. Jest jednocześnie radosna i idealnie pasująca do ponurej wymowy Róży. To samo mogę powiedzieć o rwanym i szarpanym montażu końcówki. To akurat zabieg jaki Smarzowskiemu zdarza się stosować częściej. Podobne sceny mają bowiem miejsce w Weselu oraz Pod Mocnym Aniołem.
Zobacz również: Powrót do przeszłości – recenzja filmu Wesele (2004)
Dostajemy więc niezwykle udaną, choć głęboko dołującą i przygnębiającą produkcję. Tutaj nawet pies, którego widzimy w niektórych scenach nie ma jednej łapy. Historia jest jednak wiarygodna i realistyczna, co widzowi pozwala naprawdę aktywnie ją przeżywać i cierpieć z bohaterami. Seans Róży to jednak przyjemność porównywalna z dostawaniem w głowę łopatą. Polecić więc można ją raczej tylko tym którzy wcześniej nie widzieli, albo tym którzy chcą jakoś przygotować się na kolejny cios, jaki przyjdzie razem z Wołyniem.
ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe
Niestety ,to bardzo trafna recenzja.Skutki uderzenia łopata po łbie będę odczuwać długo.