TOP 10: Gojira – najlepsze momenty

Ta, zapewne myśleliście, że chodzi o film i to jeszcze ten z 2014 roku, ale niestety muszę was rozczarować – ten tekst nie będzie traktował o TAKIEJ Godzilli, choć pośrednio jej, jako postaci, dotyczyć już będzie. Fenomen napromieniowanego stwora dotarł i zagnieździł się bowiem w szeroko pojmowanej popkulturze, której film jest tylko pewnym ułamkiem. Może dziś najistotniejszym, ale z pewnością nie jedynym. I choć pewnie zaraz by nam na myśl przyszła w tym kontekście literatura oraz gry wideo, to taka na przykład muzyka wcale nie jest gorsza i zrodziła swoje własne monstra. A dokładnie to aż cztery osobniki, wszystkie płci męskiej i do tego posiadające umiejętność fuzji, której efektem jest natomiast niczym nie poskromiona, bezkompromisowa i nie znająca granic formy Gojira!

GOJ 212

Zanim jednak dotarła ona do miejsca, w którym basista Metalliki Robert Trujillo przypisuje jej w spadku palmę pierwszeństwa na metalowej scenie muzycznej, a utwory przez nią komponowane nominowane są do najważniejszych odznaczeń w branży, to spokojnie acz żwawo i efektywnie osiągała kolejne szczeble marketingowego, a także artystycznego sukcesu. Bo jak inaczej nazwać sytuację, gdzie z garażowych imprez i klubów w parę lat przenosisz się na wypełnione po brzegi eventy w Stanach Zjednoczonych? I co więcej nie w wyniku nagrania uberpopowego kawałka, lecz stałej i wytężonej pracy zarówno nad swoim stylem jak i wizerunkiem. Założona z inicjatywy braci Josepha i Mario Duplantier w 1996 roku francuska kapela, dokonała więc rzeczy niezwykłej, będąc przy tym nieustannie wierna podstawom, własnym korzeniom, które na przestrzeni tych wszystkich lat stanowiły o ich niepowtarzalności. W sferze lirycznej ciągle zatem obracamy się wokół zagadnień życia i śmierci, przemijania i trwania, duchowości oraz ekologii (macie nawiązanie do Godzilli), ale też czujemy tę duszę death metalu, od którego zespół rozpoczął swe estetyczne poszukiwania. Forma również mimo całościowej ewolucji nie uległa drastycznym przeobrażeniom, wobec czego słysząc kawałek Gojiry, wiemy że to Gojira. Długie, mechaniczne riffy przerywane często niespodziewanym breakdownem, kompozycja oparta o powtarzalne partie z jedną puentą oraz (jak ja to lubię nazywać) programowa niedokładność to styl już od dawna przekraczający granice Francji i zdobywający co raz szersze rzesze admiratorów na całym świecie. Jak na ironię, to właśnie Francja ograniczała perspektywy muzyków i dopiero otwarcie się na zagraniczne rynki zapewniło im artystyczną nieśmiertelność, której ojczysty kraj zagwarantować nie mógł… A podobno to naród z takimi artystycznymi tradycjami…

Ale rzeczoną nieśmiertelność już sobie zagwarantowali, choćby nagle poszli teraz w czystą komerchę (tfu, tfu!). Z tego też powodu postanowiłem przyjrzeć się ich twórczości dokładniej i zaprezentować dziesięć najlepszych momentów z utworów Gojiry. Tak, „momentów” z utworów, a nie samych utworów, gdyż to właśnie w detalach tkwi moim zdaniem wielkość każdego artysty. No i nie chciałem też sobie robić za dobrze, bo wybór ulubionej dziesiątki kawałków mógłbym wam obudzony w środku nocy wyrecytować i jeszcze opisać z precyzją Jacka Gmocha… Do dzieła zatem! Swoje wybory oznaczać będę tytułem kawałka, albumem z którego pochodzi i po myślniku dam znać, o jaki dokładnie moment się rozchodzi i kiedy on zachodzi.


10. Clone (Terra Incognita) – refren

https://www.youtube.com/watch?v=d1lQ6E1a_-I

1:15 – Dobra, przyznam się jednak, że trochę poleciałem z subiektywnością i być może przewartościowałem pierwszy studyjny krążek Terra Incognita na niekorzyść pozostałych, no ale odbiór sztuki to w końcu rzecz najbardziej subiektywna z możliwych, co nie? Z resztą właśnie tutaj dopatruję się wielkości i kwintesencji Gojiry, jako ekipy wychodzącej w swej poetyce od technicznego/alternatywnego death metalu (Boże, nienawidzę nazewnictw tych wygibasów gatunkowych). Za dowód niech posłuży już utwór otwierający płytę, czyli Clone. Z pełną świadomością ryzyka jakim obarczone będzie to stwierdzenie, śmiem zakładać, że jest to jedno z najlepszych otwarć w historii muzyki metalowej. Tajemnicze intro, mało subtelne ale przemyślane wejście do zwrotki właściwej, techniczna pokazówka, a potem eksplozja w tym niesłychanie prostym acz tak bardzo dosadnym w swym wyrazie refrenie. Wpierw nasze zmysły są rozkojarzane przez wyższe tony, aby po słowie choice wywołać szok niespodziewanym załamaniem tempa i tonacji. No nikt tego się spodziewać nie mógł, a konsternacja tym faktem zainicjowana wybrzmiewa swoim echem już do zakończenia utworu. Nie oznacza to oczywiście, że pozostałe 4 minuty po prostu odbębniamy, bo Clone ani na chwilę nie daje nam odetchnąć dzięki przeprowadzaniu nieustannych zmian w swojej rytmice. Jednak to właśnie refren jest tu tym punktem kluczowym, punktem zaczepienia, od którego następnie wychodzą wszelkie eksperymenty formalne. No i wszystkie inne utwory, ma się rozumieć.


9. Love (Terra Incognita) – puenta

https://www.youtube.com/watch?v=757SiXkPlH4

2:24 – Trochę bez namysłu zastosowałem tu bardzo nieostre pojęcie „puenty”, zazwyczaj rozumianej jako miejsca docelowego kompozycji. W tym ujęciu puentą byłby bardziej bowiem opisany refren z Clone aniżeli to co się dzieje w Love, lecz odważyłem się naruszyć fundamenty tego pojmowania na rzecz opisu fenomenalnego manewru z kontrapunktowaniem dynamiki utworu. W jednym momencie mamy do czynienia z falowym nawarstwianiem się tempa, aby ni stąd ni zowąd przejść do zupełnie niepowiązanej tematycznie sekwencji wspomnianej programowej niedokładności. Riff zastosowany przez Duplantiera jest wszakże do bólu niedokładny, zupełnie jakby podczas jego wykonywania palce zjechały mu z gryfu. Ale nie, to nie błąd amatora, lecz w pełni przemyślany zabieg mający na celu utrzymanie słuchacza w wiecznej gotowości i uwadze. No i przy okazji stał się on z czasem elementem charakterystycznym kapeli.


8. From the Sky (From Mars to Sirius) – kompozycja

https://www.youtube.com/watch?v=j82cCjI0ecc

Ok, miały być tylko momenty, ale w takich przypadkach po prostu trzeba nagiąć tę regułę. Nie dość bowiem, że przechodzimy do krążka uważanego do dzisiaj za największe dokonanie Gojiry, to jeszcze przyszło nam poobcować z nieszablonową kompozycją From the Sky. Chyba jest to pierwszy taki kawałek z ich repertuaru, który wysłał tak wyraźny sygnał dotyczący komplementarności warstwy lirycznej z warstwą stricte muzyczną. Rysuje się tu pewna ciągłość, trwałość, nieprzenikalność utworu przywodząca mi na myśl jedność miejsca, czasu i akcji antycznej tragedii, a którą muzycy osiągnęli dzięki ciężkiej stopie Mario Duplantiera na perkusji. Zauważcie, że przez niemal 6 minut ma on może z 20 sekund odpoczynku na stopie, a jeśli już tę stopę wprawia w ruch to na pełnej… szybkości. Co prawda Gojira nigdy nie stroniła od tak typowo deathmetalowych metod kreacji, ale tutaj nabiera ona dodatkowego znaczenia, tak jakby spajała poszczególne części symfonii w jedną całość. Czy to prawda, czy tylko moje imaginacje – nie wiem, ale wiem, że słuchając From the Sky jestem świadkiem czegoś wielkiego.

Zobacz również: Nazizm w służbie muzyki, muzyka w służbie nazizmu. O muzycznym ekstremizmie słów kilka.


7. Dawn (The Link) – wejście perkusji

https://www.youtube.com/watch?v=0QmX8AeAVMo

3:06 – Pierwszy i niestety ostatni instrumentalny kawałek na tej liście, lecz za to pochodzący z drugiego, mocno doświadczalnego albumu The Link. Dawn, czyli ten tytułowy świt, jest wariacją Gojiry na temat przemijania jako takiego (tu oczywiście interpretacja dowolna). I choć rzeczywiście wydźwięk jest tu podporządkowany sprawie wyższej (czyli właśnie tej wariacji), to nadal korzysta z charakterystycznych elementów formalnych, jak chociażby z tak ubóstwianych przeze mnie zmian tempa oraz dynamiki. Jedną z nich natomiast znów zafundował nam Duplantier-perkusista, kiedy to w trzeciej minucie doskonale podkreślił taką metamorfozę szybkim, przerywanym acz zdecydowanym uderzeniem stopy. Ogólnie darzę wielką sympatią wszelkie zabawy na bębnie basowym ze szczególnym uwzględnieniem nieprzerwanego napieprzania, ale tutaj ta precyzja, dopasowanie i zgranie z rytmiką gitar zasługuje na wyjątkowe miejsce w historii świata. Nie tylko tego muzycznego.


6. Silvera (Magma) – puenta

https://www.youtube.com/watch?v=iVvXB-Vwnco

2:05 – I znów ta nieszczęsna puenta i znów w takim nieszczęsnym znaczeniu. Doceńcie chociaż konsekwencję z jaką ją stosuję. I tak jak konsekwentnie przeinaczam znaczenia, tak do tej pory konsekwentnie pomijałem najnowszy krążek, który przecież – jakby nie patrzeć – zdobył najwięcej uznania wśród globalnej słuchownii. Przyznam się bez bicia, że stało się tak, gdyż akurat to odejście Magmy od stricte metalowej poetyki trochę mnie skonsternowało – uznaję i akceptuję ewolucję stylu, no ale tak jakby czegoś tu już zabrakło, jakiegoś integralnego elementu. Niemniej, to co się wydarzyło w Silverze uznaję za taktyczną zagrywkę oraz gwarancję, że twórcy wiedzą co robią i że nie pójdą na łatwiznę w przyszłości. Wszakże solówka Duplantiera (tym razem Josepha) nie była wcześniej w ogóle praktykowana na żadnym z opublikowanych albumów, a tu proszę… Choć czy to można tak naprawdę nazwać solówką? To po prostu zejście na wyższe tony i ciągłe obracanie formy ogonem. Joe niby zrobił coś, czego od niego nie oczekiwaliśmy, ale tak naprawdę zrobił to samo, co robił milion razy w przeszłości, tylko że w przearanżowanym stylu. I to przyśpieszenie… Aż ciary przechodzą!


5. Fire is Everything (Terra Incognita) – breakdown

https://www.youtube.com/watch?v=8VBTvIF7eRs

0:54 – Ale koniec z tą Magmą, bo wracamy do death f*cking metalu! Fire is Everything to bowiem najczystsza egzemplifikacja wszystkiego, czym Gojira jest i czym nie jest. Breakdown zaserwowany w 54 sekundzie to czysta poezja i próba wgniecenia nas szpadlem w ziemię zarazem. I o ile o podobnej różnicy w dynamice dwóch, znajdujących się obok sekwencji wspomniałem już przy opisie Clone, to ten kawałek robi to dwa razy mocniej, głośniej i brutalniej. Jeśli słuchacie więc Fire is Everything po raz pierwszy to błagam was – zróbcie to na jakiejś porządnej wieży, bo efekt jest niesamowity! Tylko zabezpieczcie wszelkie przedmioty na półkach, gdyż mogą fruwać.


4. Where Dragons Dwell (From Mars to Sirius) – intro

https://www.youtube.com/watch?v=n4UimRm_IL4

00:00 – Gojira zazwyczaj nie zdradza nam wszystkiego co najlepsze od razu, ale jeśli już to robi, to w Where Dragons Dwell. Osobiście uważam tę kompozycję za punkt przełomowy w karierze francuskich muzyków, a to dlatego, że w niej właśnie spotkała się przeszłość z przyszłością. Death metalowe korzenie z bardziej awangardową i alternatywną wizją. Jednakże samo intro to majstersztyk w swojej kategorii – muzyczny odpowiednik intra do Watchmenów. Z początku może się wydawać, że nastąpiło tu jakieś nieporozumienie, że ten kawałek całkowicie odstaje od reszty na płycie – jest raczej melancholijny, powolny, Mario Duplantier na perkusji też jakby spał, ale dosłownie za chwilę nadchodzi breakdown, wysoki finisz i wszystko wraca do normy. Dzięki temu wejściu cały utwór nabiera jednocześnie dość przytłaczającego i kontemplacyjnego charakteru, co samo w sobie jest dość ciężkie do osiągnięcia. No ale jak mówi pewne stare porzekadło – nie wiesz jak coś zrobić, niech zrobi to Gojira!


3. Mouth of Kala (L’Enfant sauvage) – outro

https://www.youtube.com/watch?v=R337nqCRYs0

4:28 – Niektórych może zaskoczyć obecność na tak wysokiej pozycji tego raczej mniej praktykowanego zarówno przez samych muzyków oraz słuchaczy utworu, ale być może właśnie dlatego postanowiłem zwrócić na niego uwagę. Mogę tu bowiem wychwalać Gojirę ponad niebiosa i w ogóle, ale rzeczywiście jest jeden mankament, który przewija się przez całą ich twórczość. Co prawda sporadycznie, lecz istnieje, a to już karze się zastanowić dwa razy. Gojira po prostu nie zawsze potrafi kończyć utwory. To znaczy, może nie tyle kończyć, co w pewnym momencie, jeszcze przed zakończeniem utworu, zostawia nas z pełną wiedzą na jego temat, wobec czego ostatnie 45-30 sekund nie ma wielkiego znaczenia w kontekście odbioru. Mouth of Kala jest natomiast całkowitym zaprzeczeniem tego stanu rzeczy. Kiedy myślimy, iż poznaliśmy tę kompozycję, w sumie całkiem niezłą, ale nie urywającą czterech liter, wtedy nagle nadchodzi breakdown, który nawet wyjadaczy musiał wybić z sofiksów. Sam w sobie może nie jest jakiś niezwykły, lecz kontrapunktuje on pozostałą część utworu tak, że nie sposób wyjść z podziwu. A na pewno już nie sposób pozbyć się ciarek na plecach. Mam je tu za każdym razem, choć doskonale wiem co się podzieje.


2. Art of Dying (The Way of All Flesh) – kompozycja

https://www.youtube.com/watch?v=TFFEmn-pC2c

I znów bohaterem jest kompozycja i o ile w poprzednim wypadku (From the Sky) jej wyjątkowość polegała na ciągłości, tak Art of Dying pełne jest detali, szczegółów, niuansów, które wspólnie, ale także i z osobna, składają się na jedną z najbardziej ambitnych struktur muzycznych ostatniej dekady. Intro nie przypomina, nie kojarzy się nam z niczym – to bezkształtna masa, gdzie gitary ani trochę nie korespondują z rytmem narzucanym przez perkusję. Mario robi na werblach i bębnach zupełnie co innego niż jego brat stara sie wpoić pozostałym członkom zespołu. Potem znowu wjeżdża klasyczna, mechaniczna kompozycja z jednym rytmicznym przeskokiem, ale na koniec następuje powrót do indywidualizmu, lecz tym razem w wykonaniu basisty Jeana-Michela Labadie. Gość przygrywa całkowicie inny kawałek. Tak, basista. Człowiek, który w muzycznym żargonie zawsze jest specem od czarnej roboty tu znienacka staje się gwiazdą, albowiem to on wybija się z narzuconego przez resztę układu. Detal, rzecz może nieistotna z obiektywnego punktu widzenia i prawdopodobnie niesłyszalna dla dużej części odbiorców, ale całkowicie zmienia wydźwięk całości. I Art of Dying właśnie na tych nic nieznaczących elementach operuje, tworząc z niczego coś. Coś doniosłego.


1. Blow Me Away You (Terra Incognita) – cały utwór

https://www.youtube.com/watch?v=1GTGmgehX4I

Od Terra Incognita zaczęliśmy, to i dla porządku na Terra Incognita skończymy. A no i jeśli nadal będziecie się czepiać tego, że w tym zestawieniu mieliśmy rozmawiać o momentach, to odpowiadam – Blow Me Away You to jeden wielki moment. Utwór chyba najmniej znany z całego towarzystwa, ale na mnie robi największe wrażenie. To w żadnym razie nie jest kompozycja ambitna, nietuzinkowa, wywrotowa i chyba właśnie w tym tkwi jej niezwykłość. Gdzieś do środka albumu wrzucona, skazana na zapomnienie nieśmiało próbuje zwrócić na siebie uwagę dość przydługawym intrem (które w zamyśle miało być osobnym, instrumentalnym kawałkiem, lecz w ostateczności przylgnęło na stałe), a gdy już eksploduje to na całego! Refren to bowiem najbardziej ku… badassowa rzecz, jaką dane mi było słyszeć w życiu. Z resztą podobnie jak puenta (4:56). I mówię to pomimo tego, że klasycy death metalu nie są mi obcy. Po prostu tak bezpośredniego muzycznego przekazu, który omija szerokim łukiem umysł i trafia wprost do serca ze świecą szukać w świecie, gdzie internet decyduje o tym co jest dobre, a co złe. I za to kocham Ciebie, Gojirę i muzykę!


***

Zauważyliście pewnie, że mało uwagi poświęciłem treści, której przekazu podejmuje się zespół. Nie umniejsza to bynajmniej jej znaczenia w odbiorze ich twórczości, bo przecież chociażby cała Terra Incognita poświęcona jest zagadnieniom związanym z humanizmem, nieokiełznanym postępem oraz upadkiem cywilizacji i wcale nie są one wykładane w łopatologiczny sposób. To się tyczy również późniejszych krążków, co raz bardziej przybierających spirytualistyczny i zarazem ekologiczny wydźwięk. Skupiłem się natomiast na formalnych kwestiach dlatego, że (co mam nadzieję jakoś udowodniłem) to tutaj Gojira wykonuje robotę, która sytuuję ją w czołówce najbardziej doniosłych zespołów muzycznych EVER. Tak więc liczę na to, iż tym subiektywnym zestawieniem gdzieś tam w gusta fanów trafiłem, a zielonych zainteresowałem. A jeśli chcecie w przyszłości zakosztować kolejnych temu podobnych analiz to zostawcie komentarz – będę czytał każdy, bo to dzieło mojego życia.

Ilustracja wprowadzenia: roadrunnerrecords.com

Redaktor

Najbardziej tajemniczy członek redakcji. Nikt nie wie, w jaki sposób dorwał status redaktora współprowadzącego dział publicystyki i prawej ręki rednacza. Ciągle poszukuje granic formy. Święta czwórca: Dziga Wiertow, Fritz Lang, Luis Bunuel i Stanley Kubrick.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?