Na okładce bardzo długo wyczekiwanego przez polskich miłośników komiksu Miraclemana widnieje cytat z IGN, który brzmi dosłownie „Jeden z najważniejszych bohaterów w historii popkultury… którego przygód fani praktycznie nie znają”. Nie będę silił się na jakiś mądrzejszy wstęp, ponieważ ten trafia w samo sedno. Jeśli interesujecie się historiami superbohaterskimi, to Michaela Morana (nie mylić z pewnym szefem kuchni) powinniście poznać jak najszybciej.
Historia Miraclemana była burzliwa. Jeden z autorów jego przygód, wybitny i niezwykle popularny artysta Alan Moore, zrzekł się praw do swojego dzieła, przez co na okładkach i w stopkach redakcyjnych figuruje jako „Pierwotny scenarzysta”. Twórcą postaci uznaje się natomiast Micka Anglo, który jeszcze w latach 50-tych narysował bohatera nazwanego Marvelman. Ze względu na prawa autorskie musiał on jednak zostać przechrzczony, stąd nowa nazwa komiksu.
Na pierwszy rzut oka Miracleman niespecjalnie różni się od innych bohaterów: wygląda trochę jak blondwłosy Superman, potrafi latać, jest nadludzko silny, niezwykle mądry, wrażliwy. Przynajmniej w swojej superbohaterskiej postaci, w którą zamienia się po wypowiedzeniu słowa-klucza. Na co dzień jest normalnym, przeciętnym facetem z brzuszkiem, ale w jednej chwili potrafi stać się emanującym niesamowitą energią prawie-Bogiem. Tak też postrzegają go inni – nie tylko jego żona Liz, ale i przedstawiciele obcych, kosmicznych ras, które napotka on na swej drodze.
Twórcy bawią się niemal wszystkimi motywami, które na przestrzeni lat stały się sztampowe w podobnych opowieściach, a przecież materiał do adaptacji mają niezły. Moore wywrócił na drugą stroną całą genezę postaci z lat 50-tych i osadził ją w latach 80-tych, gdzie świat rządził się zupełnie innymi prawami. Motyw odwiecznych wrogów, snów, potomstwa, seksu, kosmicznych podróży – wszystko podane jest tutaj w sposób dojrzały, oryginalny i jakże odmienny od tego, co dostajemy zazwyczaj. Bierzcie tylko poprawkę, że to nie jest lektura dla dzieci – nie tylko dlatego, że jej wymowa sama w sobie jest ciężka, ale również ze względu na sporą dawkę przemocy, erotyki oraz znamienne dla tej serii sceny, które zdążyły już do dziś obrosnąć legendą. Z pewnością od razu załapiecie, o których mówię.
Lektura Miraclemana, to przedsięwzięcie na długie godziny, może nawet dni, a dla niektórych nawet tygodnie. Nie chodzi tylko o ścianę tekstu i niewielką czcionkę, na którą od premiery polskiej edycji narzekają niektórzy, ale przede wszystkim o kunszt, z jakim historia ta została narysowana i napisana. Język jest kwiecisty, bardzo poetycki i dopieszczony, w niektórych miejscach mamy wręcz do czynienia ze słowotwórstwem rodem z najlepszych powieści science-fiction. Wymaga to od czytelnika ciągłej uwagi, ale gwarantuję, że z przyjemnością będziecie cieszyć się każdym słowem.
Nie wszystkie historie w tym grubym, pokaźnym tomie trzymają równie wysoki poziom, zdecydowanie bardziej wciągają te realistyczne, osadzające niesamowite wydarzenia w świecie zwykłych ludzi (jak pierwszy Sen o lataniu). Komiks traci trochę impet w opowieści Olimp, kiedy to całość skłania się w stronę popularnonaukowej rozprawki, chociaż i ten segment ma swoje fantastyczne momenty.
Jeśli pomyślicie, że to kolejna typowa historia superbohaterska, to po prostu jesteście w błędzie – to coś znacznie więcej. Mamy do czynienia z opowieścią ponadczasową, wielowątkową i dającą się odczytywać na kilku różnych płaszczyznach. Jeszcze większe wrażenie zrobi, jak zdamy sobie sprawę, że powstała w latach 80-tych, gdzie na komiksowych kadrach nadal nie wszystko można było pokazać dosadnie. Chociaż Miraclemanowi zdarza się szokować, nigdy nie robi tego bez powodu i zawsze idzie to w parze celnymi wnioskami.
Album współtworzyło wielu rysowników, że wspomnę o takich artystach jak Garry Leach, Steve Dillon czy Alan Davis. Pomimo różnorodnych styli, zawsze starali się znaleźć i zachować wspólny pierwiastek, przez co dzieło sprawia wrażenie spójnego. Tom otwierają kadry stylizowane na lata, kiedy Marvelman dopiero debiutował, co oddane jest nawet poprzez kolorystykę papieru. Miły dodatek, dający sympatyczny, nostalgiczny efekt. Wydawca zdecydował się udostępnić kadry właśnie z tych pierwszych stron, więc niech nie zrazi Was archaiczny styl – z każdym kolejnym zeszytem robi się nowocześniejszy i po prostu wspaniały.
Co tu ukrywać, Miracleman to arcydzieło w swojej kategorii, pozycja obowiązkowa, którą należy mieć na półce obok Strażników czy Powrotu Mrocznego Rycerza. Drobnych wad można dopatrzeć się w sferze technicznej – od graficznego bubla na okładce, po wspomnianą już, nieco za małą czcionkę. Oczywiście, błędy nie powinny się zdarzać, ale i tak nie są w stanie przyćmić wagi wydania wreszcie na polskim rynku tego klasyka.
Scenariusz: Alan Moore, Mick Anglo
Rysunki: Garry Leach, Steve Dillon, Alan Davis, John Totleben, Rick Veitch
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Mucha Comics 2016
Liczba stron: 384
Ocena: 90/100