Gdybym spotkał w trakcie podróży samolotem starca, który z uwagi na chore serce prosi mnie o polecenie jakiegoś, być może ostatniego w jego życiu filmu, jeszcze do nie dawna odparłbym z zakłopotaniem: „Przepraszam, ale nie potrafię takiego wskazać.”. Odpowiedź tak miałka i wpisująca się w młodzieńczy, wyzbyty z autorytetów świat, zapewne zasmuciłaby staruszka tak bardzo, że jego podtrzymywane przez rozruszniki serce odpuściłoby sobie bicie o taki świat.
Na szczęście dla tego wyłonionego z abstrakcji człowieka (i mojego sumienia także) jakiś czas temu na ekranach kin zaczęto wyświetlać film tak dobry, z pietyzmem spajający multum gatunków, który jednocześnie nie traci przy tym uśmiechu pod egidą z przyklejonym plastikowym okiem.
Tym filmem bez chwili zwątpienia jest Wszystko wszędzie naraz. Dzieło to, już od pierwszego ujęcia buduje nam obraz świata, który niby oczywisty, w rzeczywistości stanowi wyłącznie wycinek zamkniętego w nieskończonym okręgu lustrzanego odbicia.
Narracja i ton, już od pierwszego rozdziału narzuca nam wizję świata niesłychanie chaotycznego, skupiającego się na tonącej w rachunkach rodzinie, zarządzającej pralnią. Kamera stara się tu nadążać za lawiną wyrzucanych słów i oskarżeń, splątanych przez główną bohaterkę w stronę swoich bliskich.
Kaskada codziennych, znanych wszystkim problemów rodzinnych zdaje się być elementem flagowym obyczajowego dramatu – czy właśnie pod ten gatunek można sklasyfikować Wszystko wszędzie naraz?
Odpowiedź będzie krótsza niż wiodący do niej wstęp – Wszystko wszędzie naraz nie da się sklasyfikować!
Film bardzo prędko wyrzuca nas ze znanych i oklepanych ram kina, za sprawą przybysza z innego świata. Kosmita? Mesjasz? A może sam Morbius? Nic z tych rzeczy. Owym nieznajomym jest mąż głównej bohaterki, którego obserwujemy od pierwszych minut filmu – no tylko że mowa o jego alternatywnej wersji, przybywającej z odległych zakamarków multiwersum.
Kiedy spokojny i do bólu uległy mężczyzna zmienia się w znającego sztuki walki macho, który nerką prawilności powala stado ochroniarzy, nic już nie będzie takie samo.
Główna bohaterka w celu uratowania nie jednego, lecz wszystkich światów, rozpoczyna podróż po rozsianych przez multiwersum alternatywnych bytach.
Nie jest to podróż tak zachowawcza, jak miało to miejsce w Doktor Strange w multiwersum obłędu, gdzie inność alternatywnych lini czasowych opiera się na odwróceniu kolorów na przejściu dla pieszych, czy zmienieniu fryzury głównego bohatera przez stylistkę.
Wszystko wszędzie naraz, szarpie nas za zmysły i przenosi po światach tak irracjonalnych i różnorodnych, że nie sposób o nich zapomnieć, choćby pojawiały się na ekranie przez chwil parę. Rzeczywistość gdzie parówko-palczaste małpy wybiły te z przeciwstawnymi kciukami, tym samym skutkując ewolucje w stronę parówko-palczastych ludzi. Kuchnia, gdzie ruchami kucharza nie kieruje znany z Ratatuj szczur, tylko sporych rozmiarów szop „raccacoonie”. Rzeczywistość gdzie ludzie są kamieniami, postaciami z animacjami, mistrzami sztuki Kung Fu…Jest tego naprawdę mnóstwo, a nie wspomniałem nawet o pochłaniającym całą materię bajglu.
Jeżeli zdecydujecie się wybrać na seans Wszystko wszędzie naraz zostaniecie zabrani w podróż tak zabawną i sentymentalną jednocześnie, że wraz z pojawieniem się napisów końcowych będziecie dziwić się, jakim cudem ktoś zdołał upchnąć tyle treści i stylów w jednym filmie. Może gdyby nie jego premiera, seans Doktora Strange’a byłby dla mnie dużo przyjemniejszy i nie wyszedłbym z kina rozczarowany. Ta surowa i gorzka ocena najnowszego filmu Marvel Studios wynika jednocześnie z braku różnorodności samego doktorskiego multiwersum, a także jest pokłosiem kampanii marketingowej. Zwiastuny pokazały na tyle dużo postaci, że spodziewałem co najmniej kilku zaskoczeń fabularnych, jednakże nie otrzymałem w zasadzie żadnego (nie licząc postaci w scenie po napisach). Doktor Strange w multiwersum obłędu cierpi przez osadzenie w większej, marvelowskiej historii, co widać w każdym kolejnym rozdziale, kiedy kreatywność blokowana jest przez coś, co zarezerwowano na filmy innego komiksowego bohatera lub grupy bohaterów. Tam gdzie Wszystko wszędzie naraz płynie, Strange, pomimo że ma latającą pelerynę, sunie ślamazarnie jednocześnie rozbijając nos o chodnik.
Kintsugi to sztuka artystyczna łącząca rozsiane po świecie kawałki, subtelnym kruszcem, jakim jest kreatywność. Złote nici mogą łączyć i splatać rozbite po multiwersum światy z ogromną lekkością, o ile twórca włoży w to wystarczająco dużo serca. Pomimo wszelkich starań Sama Raimiego, który przemycił do filmu Marvela elementy horroru i grozy, obiecane multiwersum zanika gdzieś pod ciężarem całej franczyzy i decyzji producentów wykonawczych spoglądających na filmy niczym mniejsze elementy układanki.
Kintsugi to japońska sztuka artystyczna, a Japonia to rodzina. Wszystko wszędzie naraz pomimo pędzenia przez niezliczone światy, nie traci z zasięgu wzroku tego, dla czego i dla kogo ten film powstał – rodziny. Cała ta wielka, wykraczająca poza to co znane i nieznane opowieść, jest tak naprawdę kameralną historią o trwającej od tysięcy lat sadze. O tym, jak to jest kochać, tak naprawdę, z całym towarzyszącym temu bagażem doświadczeń. O tym, jak to jest żyć, pomimo że często brak w tym najmniejszego sensu. O tym, jak to wszystko jest wszędzie połączone, byśmy naraz mogli trwać, kochać i żyć, tak po prostu.
Ilustracja wprowadzenia: materiały promocyjne
Seans został udostępniony przez Cinema City