Podobno przed rozpoczęciem przygody należy zebrać drużynę. Moją był popcorn, gazowany napój i brak jakiejkolwiek wiedzy o czarnoskórej otoczce przedmieść Atlanty. Jakie są ich zwyczaje? Nie wiedziałem. Muzyka towarzysząca im na co dzień? Kto tego słucha. Zwyczaje i wyzwania, z jakimi się zmierzają? Żyjemy w Europie, nie znamy realiów grup społecznych z innego kontynentu. Są to odpowiedzi pokazujące moją niewiedzę i brak zainteresowania. Obstawiam jednak, że nieliczni ów mądrość posiadają. Niemniej jednak skończyłem wsiąknięty w artykuły o życiu Afroamerykanów w USA, słuchający Childish Gambino i płyty Music of My Mind Steviego Wondera z 1972 roku. Można? Można. Efekt Atlanty.
Dlaczego więc pomysł Glovera tak bardzo mnie kupił? Po pierwsze, nie jest poniosły jak większość dzisiejszych produkcji. Zero walk o większe instancje czy innych takich pierdół. Bohaterowie nie chcą zmienić świata na lepsze. Nie szukają dziury w całym, nie odnajdują sensu życia. Dzieje aspirującego rapera, jego managera i ich bliskich to po prostu dołująca opowieść o zrobieniu wszystkiego, by przetrwać w tym okropnym świecie. To nauka o współpracy pomimo różnorodnych charakterów. To także zdawanie sobie sprawy, że lepiej nie będzie. Prawdziwa historia bez żadnych życiowych cudów i zmartwychwstań. Brzmi ponuro, nieprawdaż?
Na szczęście twórcy wiedzą, że egzystencja nie jest zjawiskiem negatywnym. Świat idzie do przodu, codziennie przetwarzane jest tysiące informacji, a na nic nie ma czasu. Żyjemy w pośpiechu, z dnia na dzień, nie znajdując ani chwili na sprawy naprawdę ważne, nie doceniamy otaczającego nas piękna. Robią to zaś protagoniści Atlanty. Uczą widza życiowych prawd i pozytywnego spojrzenia na ludzi. Nie narzekają na doskwierającą im biedę, czy problem rasizmu w Ameryce. Dzięki przymknięciu oka cieszą się sobą i chwilą. Wspaniałe podejście. Też by się nam przydało.
Koniec końców, Atlanta to także małe artystyczne arcydzieło. Donald Glover, Bryan Tyree Henry i Lakeith Stanfield tworzą mistrzowskie trio. Kroku dotrzymuje im równie dobra Zazie Beetz (zapewne kojarzycie ją wszyscy z nowego Deadpoola 2). Naprawdę fajne elastyczne role dostali. Również scenariusz jest niczego sobie, porusza masę tematów tak bardzo dobrze nam znanych. Od problemów społecznych, po te bardziej nowoczesne. Zapoznamy się z „prawdziwą stroną” Instagrama, ukazane zostaną również następstwa znęcania się w szkole. Odcinki są naprawdę przemyślane i konsekwentne (de facto właśnie przez swoją pomysłowość). Znalazło się również miejsce na hołd Kubrickowi, dzień z życia fryzjera (codzienność niczym u Felliniego), jak również problem Michaela Jacksona. Tematyka przeogromna! Całość zamyka humor. Trochę wulgarny, trochę specyficzny. O dziwo nawet on do nas trafia. Bo nietuzinkowość serialu uderzy każdego – nawet konesera „belgijskich filmów z lat 40”.
Trzeba jeszcze napisać parę zdań o użytej muzyce. Jej dobór to także sztuka, a Gloverowi udało się to wyśmienicie. Zapoznał mnie z inspirującymi utworami i artystami. Znajdziemy tu wspomnianego autora, Wondera, Ninę Simone lub mniej znane Funkadelic. Piosenki są świetnie wkomponowane w stylistykę i akcję Atlanty. Mała rzecz, a jednak cieszy. I to jak. W sumie to nie dziwi, skoro wybierał je twórca hitu This is America.
Atlanta pozostanie ze mną na długo. To dzieło niecodzienne i wyjątkowe. Takie, które zachwyca. Wyreżyserowany subtelnie, z nutką pasji i dużego zaangażowania. Czuć tu szczerą chęć pokazania starych prawd w zupełnie nowym wydaniu. I naprostowania dręczących nas niedomówień, problemów, kwestii tabu. Czekam na trzeci sezon. Bo powstanie na pewno. A wy? Zebraliście już własną drużynę?
Ilustracja wprowadzenia: Materiały prasowe