Zmierzch pojedynków na miecze świetlne | Myśli na gorąco

Uwaga: poza filmowymi trylogiami, tekst porusza delikatnie wątki związane z serialami Star War: Clone Wars, Star Wars: Rebels i Obi-Wan Kenobi.

Gdy tylko Luke usłyszał słowa ojca o Lei, coś się w nim zagotowało. Jego miecz ponownie zapłonął zielenią, a on sam z krzykiem rzucił się ku potężnemu adwersarzowi. Wściekła, nieomal ślepa szarża przy akompaniamencie motywu A Jedi’s Fury niespodziewanie spycha Dartha Vadera do defensywy. Po kilkunastu sekundach szalonej i jednostronnej wymiany ciosów na miecze świetlne Luke dopada go na mostku, ku uciesze Imperatora Palpatine’a ścinając mu dłoń.

Tę właśnie scenę wylosował mi w ostatnich dniach chaotyczny algorytm Youtube’a. Obejrzenie jej po raz nie wiem już który pobudziło we mnie rozwinięcie pewnej luźnej refleksji, od dłuższego czasu błąkającej mi się w głowie – w zasadzie za każdym razem, gdy oglądam kolejne zmagania na miecze świetlne.

Tworząc swoją gwiezdną sagę, George Lucas korzystał z wielu inspiracji, acz w pewnym uproszczeniu możemy powiedzieć, że to swojego rodzaju połączenie westernu i zarazem baśni w kosmosie. Podłożyło to podwaliny pod pewne motywy, które trwale zapisały się w historii kinematografii, a wręcz w całej popkulturze. Jednym z nich są bez wątpienia emocjonalne walki na miecze świetlne.

Pojedynek skorumpowanego Ciemną Stroną Mocy wojownika ze swoim starym mistrzem, dwóch Jedi stających naprzeciw pierwszego Sitha, jakiego widział którykolwiek członek zakonu od wieków, wreszcie wspominany wyżej spór ojca z synem. Każde z wymienionych wydarzeń i im podobnych w Sadze było perłą pomiędzy wszelkimi intrygami, strzelaninami i kosmicznymi pościgami. Zawsze też stanowiło jakiś punkt przełomu dla historii – czasem dla pojedynczych postaci, a nieraz wręcz całego układu sił w galaktyce. Nade wszystko zaś wprowadza ładunek emocjonalny będący drugą warstwą ekwilibrystycznych zmagań. Nie bez powodu jeden z najsłynniejszych motywów Johna Williamsa nazywa się Duel of Fates.

Idąc dalej w te rozważania, części IV-VI ukazywały nam owe konfrontacje w bardziej minimalistycznym stylu, z cierpieniami pozbawionego regularnego szkolenia Luke’a Skywalkera na czele. W Prequel Trilogy dzięki współczesnej już technologii George Lucas był w stanie wprowadzić walki godne końcówki złotego okresu Starej Republiki, gdzie każda ze stron mała nienaganne wyszkolenie. Dało nam to legendarne spotkania, takie walki Jedi z Darthem Maulem, hrabią Dooku czy Darthem Sidiousem. O wielu aspektach części I-III można mówić w niewybrednych słowach, jednak ten element dopieszczono perfekcyjnie.

miecze świetlne

kadr z filmu Gwiezdne Wojny: Część I – Mroczne widmo

Poczucie wyjątkowości tych pojedynków zaczęło się rozmywać w okolicach 2008, a więc jeszcze przed Disneyem. I wydaje się, że taka jest po prostu kolej rzeczy w wielkich franczyzach. Animacja Clone Wars potrzebowała czegoś, co przyciągnie jak najwięcej widzów, więc nie liczono się specjalnie z chociażby tym, że Anakin i Dooku w pierwotnym zamyśle spotkali się w boju dwukrotnie (jak wynika zresztą z ich dialogu w Zemście Sithów). Teraz ich pojedynki odbywały się wyjątkowo często, przy dość prymitywnie wykonanych choreografiach, raz z udziałem… sztućców. Tak oto bodaj po raz pierwszy zaburzono kontinuum, a wyjątkowy, niepowtarzalny charakter ich spotkań na przestrzeni trylogii został przemielony.

Podobna rzecz stała się zresztą w przypadku Maula. Można rzecz jasna lubić jego późniejszy rozwój aż do serialu Star Wars: Rebels, co nie zmienia faktu, że jego wskrzeszenie i totalna zmiana charakteru z Mrocznego Widma są niemal bardziej naciągane od Nowej Trylogii. W pierwszym epizodzie stanowił swojego rodzaju pozbawiony palpatine’owskich ambicji symbol agresji i tajemniczości powracającej potęgi Ciemnej Strony – w Clone Wars i Rebels stał się po prostu kolejnym knującym złoczyńcą, a chwilami prawie że antyherosem. Przypuszczam, że mógłbym jeszcze wyciągnąć kilka przykładów z głowy, ale lepiej zamknę to bolesną, bo świeżą, kwestią starć Anakina/Vadera ze swym mistrzem. Złamana braterska relacja tej dwójki została znakomicie ujęta w dwóch pojedynkach. Tym pierwszym – być może najdoskonalszym w historii Sagi – który zdefiniował mrocznego ucznia Palpatine’a na kolejne dekady, oraz drugim, na Gwieździe Śmierci. W zasadzie dwa idealne punkty przełomu. Co więc robi Deborah Chow na czele innych twórców Disneya? Wprowadza do Obi-Wan Kenobi nie jedną, a dwie konfrontacje – obie pozbawione jakiegokolwiek znaczenia, sensu i z idiotycznymi zwieńczeniami.

miecze świetlne

kadr z filmu Gwiezdne Wojny: Część III – Zemsta Sithów

Zobacz również: Rzecz o metafilmie, nostalgicznej pętli i kinowym asekuranctwie | Myśli na gorąco

Oczywiście mogę się zgodzić, że na przykład walki Obi-Wana z Vaderem w serialu także niosą konkretny ładunek emocjonalny, a przeciwnicy po obu stronach barykady nie są bynajmniej przypadkowi. Nie zmienia to faktu, że te starcia – tak jak zresztą większość elementów z Obi-Wan Kenobi – są zaledwie wyciskaczami nostalgii. Rezultat obu pojedynków niczego nowego nam nie daje (a przynajmniej niczego ponad to, co możemy sobie dopowiedzieć między wierszami). Żadnej perspektywy, niespodziewanej przemiany, odwrócenia status quo. Ot, Vader sobie wraca do codziennych obowiązków (czyli w głównej mierze wybijania ocalałych Jedi), a nasz Ben – na pustynię, doglądać małego Luke’a, stając się co najwyżej współodpowiedzialny za wszystkie późniejsze ofiary Vadera po niezrozumiałym oszczędzeniu tego ostatniego w pojedynku na latające kamyki miecze.

Zdaję sobie w pełni sprawę z tego, że na pewne rzeczy sam mogę patrzeć z mocno nostalgicznego punktu widzenia, staram się też nie uderzać nadto często w tony melodii „kiedyś to było”. Niemniej jednak w tym przypadku zbalansowane, wprowadzane z umiarem i wyczuciem, a nawet przyczyniające się do nakreślenia charakteru danej epoki w dziejach Sagi walki, mające „to coś”, co wręcz trudno jest opisać słowami, raczej należą do przeszłości. I oczywiście zdarzają się chlubne wyjątki – jak np. Darth Vader vs. Ahsoka tudzież mimo wszystko świetna ostatnia konfrontacja Maula z Obi-Wanem na Tatooine (oba w Rebels) – aczkolwiek na tę chwilę gwiezdne uniwersum rozsadzane jest przez tani fan service przy jednoczesnym wpychaniu na siłę kolejnych bohaterów, które lepiej sprzedadzą się w formie zabawek (Baby Yoda, Baby Leia etc.). Trudno uszczknąć tutaj coś choć w połowie urzekającego jak, dajmy na to, pojedynek na miecze świetlne na Mustafarze – bo do tego trzeba zbudować bohaterów i pewien nastrój. Niebezpośrednim spadkobiercą tychże są o dziwo filmowe zwiastuny gry wideo Star Wars: The Old Republic, potrafiąc w przeciągu kilku minut nakreślić pełne emocji i podtekstów sceny, stawiając po staremu na jakość, a nie ilość.

Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Więcej informacji o

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?