Mój film wakacji to: Spider-Man: Daleko od domu
Midsommar mnie zawiodło, Toy Story 4 nie porwało, a Polityka niestety już nie zalicza się do grona filmów wakacyjnych. Ku memu zdziwieniu, najlepiej bawiłem się ostatnim Spider-Manie. Jak się okazuje, ostatnim w każdym tego słowa znaczeniu. Dawno nie oglądałem tak dobrego blockbustera, oferującego praktycznie wszystko – spory fun, dużą dawkę humoru, trochę dramatyzmu oraz twisty. No, i Jake’a Gylenhalla, który jak zwykle daje z siebie wszystko i jeszcze trochę.
Mój film wakacji to: Toy Story 4
Na początek warto powiedzieć, że było to lato nieporównywalnie lepsze od poprzedniego. Tam był jeden film, tutaj praktycznie co tydzień dało się pójść do kina na coś ciekawego. Zaskoczył pozytywnie Spider-man, fantastyczne było Midsommar Ari Astera i Diego Asifa Kapadii, a to nie koniec listy dobra. Jednak wynik może być tylko jeden, bo wielki powrót zaliczyły zabawki Andy’ego. Każdy, kto mówił, że to nie potrzebne, że historia jest zamknięta, po prostu nie wierzył w Pixara. I ku mojemu zachwytowi znowu dostał pstryczka w nos. Widać, że pod szyldem zabawek studio odzyskuje jakieś głęboko ukryte pokłady energii, które całkowicie zaprzeczają w tym przypadku temu, że Pixar nie umie w sequele. Toy Story 4 to po prostu kapitalny film, który wakacje bez problemu wygrał, a w podsumowaniu rocznym prawdopodobnie zajmie u mnie drugie miejsce. Jednak w wakacje był bezkonkurencyjny.
Mój film wakacji to: Midsommar. W biały dzień
No cóż – będąc prawdopodobnie pierwszym redakcyjnym fanatykiem Tarantino, zakładałem, że to właśnie Hollywood skradnie w te wakacje moje serce. O ile bowiem byłem pewny sukcesu Tarantino, tak tutaj nie do końca wiedziałem czego się spodziewać i mile się zaskoczyłem. Jak się okazało, Ari Aster po naszym pierwszym nieudanym razie w postaci Dziedzictwa, postanowił się jednak poprawić i zaserwował prawdziwą petardę, jaką jest Midsommar. Szczerze powiedziawszy dawno tak długo nie myślałem o filmie po jego seansie, jak właśnie po tym doskonałym pod wieloma aspektami horrorze. Jest to tym samym sugestia dla współczesnych twórców kina grozy, którzy w akcie desperacji sięgają po najprostsze środki w postaci jumpscarów. Jak widać, można bez, można świeżo i można w pięknym stylu.
Mój film wakacji to: Kobieta idzie na wojnę
W przeciwieństwie do roku poprzedniego, gdy poczułem się moralnie zobowiązany, by uchronić wakacyjne zestawienie przed agenturą złego smaku uciekając się do instytucji głosu taktycznego, tego lata mogę przycupnąć na leżaczku i ze spokojem wyczekiwać ostatecznego rozstrzygnięcia. Musiałoby dojść bowiem do najprawdziwszego kataklizmu, aby zwycięzcą nie został ktoś z pary Midsommar/Toy Story 4, którą postrzegam w kategoriach wyboru między bardzo dobrym, a jeszcze lepszym (niekoniecznie w tej kolejności). Niniejszy komfort równowagi ducha wykorzystam więc do zwrócenia uwagi na „cichego” zdobywcę polskich kin studyjnych; film, który od momentu premiery w drugiej połowie czerwca wciąż gromadzi przed ekranami „studyjniaków” kolejnych widzów, co z jednej strony jest zdatne do prostego, koniunkturalnego wytłumaczenia (biorąc pod uwagę wciąż aktualną w kręgach niedzielnej inteligencji „modę” na wszystko co islandzkie), a z drugiej strony totalnie nieobjaśnialne z punktu widzenia odbiorczej logiki.
Ta długa jak na standardy studyjne żywotność filmu Kobieta idzie na wojnę wynika z przynajmniej kilku prostych powodów. Po pierwsze, Benedikt Erlingsson czyni obiektem swego zainteresowania temat znajdujący się już na ustach wszystkich bardziej świadomych konsumentów – ekologizm. Po drugie, znajduje dla niego ujście w świeżej, wyważonej i atrakcyjnej formie, opierającej się na nieco ironicznym, a nieco refleksyjno-krytycznym wykraczaniu poza narrację diegetyczną i nagminnym naginaniu zasad nietransparentności świata przedstawionego (wyjęte z logiki zdarzeń sceny z instrumentalistami i chórami, stanowiące kontrapunkt dla opowieści właściwej). Po trzecie w końcu – i co zdaje się najbardziej znaczące – pomimo zajęcia stosunkowo umiarkowanej i nieoceniającej pozycji, reżyser nie topi swych bohaterów w koncyliacyjnej, mieszczańsko-liberalnej poetyce cechującej większość małych, zachodnich produkcji na budżecie państwowych instytutów filmowych. Portret jego postaci to portret postaci zdesperowanej, w pewien sposób tragicznej i niezdolnej do pójścia na ugodę z niegodziwą rzeczywistością. Jej naturę stanowi wieczny bunt. A bunt na ekranie jest dokładnie tym, co chce oglądać każdy niezdolny do podjęcia buntu w rzeczywistości. Czyli niemal każdy z nas.
Mój film wakacji to: Pewnego razu w…Hollywood
Nie było to lato gorące w świecie filmowym. Sporo premier okazało się dużym niewypałem. Mocno trzymałam kciuki za Yesterday, ale film okazał się co najwyżej dobry, bez specjalnych fajerwerków. Długo czekałam na 9. film Tarantino i był on dla mnie pozytywnym zaskoczeniem. Nie jest to oczywiście Tarantino, do którego przywykliśmy, pełnego czarnego humoru i brutalności. W opowieści prosto z Hollywood, stylizowanej na western, odnajdziemy interesujący obraz współczesnego świata kina zmagającego się z kryzysem twórczym. Uosabia go postać Ricka Daltona (wybitna kreacja DiCaprio!), który nie może odbić się od aktorskiego dna. W filmie znajdziemy tez sporo symboli, jak np. wyjątkowy pojedynek Cliffa z Brucem Lee. Zdecydowanie warto wybrać się na ten film, 3 godziny mijają niezwykle szybko. Zasłużył on na miano hitu wakacji 2019!
Mój film wakacji to: Midsommar. W biały dzień
Tegoroczne lato było gorące nie tylko z pogody, ale także pod względem premier kinowych – tak, klima również skutecznie kusiła, aby się tam udać. Mimo wszystko to repertuar miał tu największe znacznie, a zdecydowanie było się na co wybrać. Bardzo dobrze będę wspominać czwartą cześć Toy Story, która według mnie okazała się najlepsza z całej serii, serio. Dał radę również Spider-Man: Daleko od domu czy nowy Tarantino, jednak na najlepszy film wakacji wybrałem najnowsze dzieło Ari Astera Midsommar. W biały dzień. Ten pan w ostatnich dwóch latach pokazuje, że w temacie horroru nie wszystko zostało jeszcze pokazane. Midsommar to niepowtarzalny obraz, który hipnotyzuje, szokuje i nie chce wyjść z głowy jeszcze na długo po seansie. Film wygrywa świetnym klimatem, a to za sprawą umiejscowienia akcji w małej, odizolowanej od świata wioski w Szwecji i to jeszcze w idealnie słonecznej w aurze – kto mówił, że horrory muszą się odbywać w kompletnych ciemnościach. Nie znajdziemy tu żadnych prostych straszaków, lecz wyrafinowane i wyważone oddziaływanie formą. Sory Tarantino, sory Pixar, u mnie wygrywa Midsommar, bo to prawdziwa perełka, do której z chęcią będę wracał nawet za kilka lat.
Mój film wakacji to: Pewnego razu… w Hollywood
Jeśli chodzi o wybór najlepszego filmu lata, to 2019 rok pokazał, że to jeden z najtrudniejszych wyborów, jakiego można dokonać. Jednak zdecydowałem, że nic nie będzie lepsze do oglądania w wakacje niż wycieczka po LA z Rickiem Daltonem i Cliffem Boothem. W dziewiątym filmie, Tarantino pokazał swoje wielkie serducho dla kina. Jest powolny, ale cudownie przegadany. Siła siedzi w dialogach i widokach pięknego Hollywood z końcówki lat 60tych. Akcji jest oczywiście tyle ile potrzeba, w odpowiednim momencie, a na koniec mamy dość zaskakujący finał, który wszyscy zapamiętamy. Piękna laurka dla Hollywood i najlepszy film wakacji 2019 roku.
Mój film wakacji to: Diego
Tegoroczne wakacje wcale nie były sezonem ogórkowym – znalazło się miejsce na całkiem udane blockbustery (Peter Parker), dobre kino autorskie (Ari Aster i Quentin Tarantino), a nawet kilka dokumentów. Chciałbym wyróżnić jeden z nich, czyli „Diego” w reżyserii Asifa Kapadii opowiadający o życiu jednego z najlepszych piłkarzy w historii futbolu. Przede wszystkim nie przepadam za filmami dokumentalnymi o sławnych ludziach, które są robione według podobnego schematu, ponieważ trudno wykrzesać tam większe emocje. Natomiast „Diego” ogląda się właściwie jak znakomity thriller. Zaangażował mnie od pierwszych minut i wydaje mi się, że nawet nie trzeba być fanem piłki nożnej, żeby wkręcić się w tę historię. Reżyser skupił się na pobycie Maradony we Włoszech w klubie SSC Napoli i za pomocą rewelacyjnej segregacji materiałów archiwalnych przedstawił nie tylko złożony obraz człowieka, ale również sportu oraz całego kraju. Na szczęście nie ma gadających głów, które udowadniałyby wspaniałość Diego. Wszystko jest przedstawione za pomocą obrazów, które są jedynie uzupełniane monologami z offu. To dokument jednocześnie krytyczny i wyrozumiały wobec swojego bohatera. Kapadia przekonująco pokazał, jakim obciążeniem może być sława i jak ulotna jest popularność. Upadek człowieka może się kojarzyć ze schematem znanym z klasyki kina gangsterskiego – po napisach końcowych nietrudno wyobrazić sobie Maradonę zamiast Ala Pacino w „Człowieku z blizną”. Wyszedłem z seansu z poczuciem, że to jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem w tym roku. 1:0 dla Asifa Kapadii.
Mój film wakacji to : Toy Story 4
To filmowe lato obfitowało w wiele znakomitych produkcji, jak i rozczarowań (Król Lew, Godzilla-Król Potworów). Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie Spider Man: Daleko od domu, który okazał się świetnym epilogiem trzeciej fazy MCU czy nowy Tarantino tak odmienny i dziwny w porównaniu do wcześniejszych projektów Quenta. Jednak tym jednym, który wygrał dla mnie całe filmowe lato, jest Toy Story 4. Gdy usłyszałem pierwszy raz o planach na czwartą część tej doskonałej serii, byłem sceptycznie nastawiony. Trójka idealnie podmykała wszystkie wątki i zostawiała bohaterów z satysfakcjonującym i wzruszającym zakończeniem. No, ale Pixar to znowu zrobił. Po raz kolejny. Toy Story 4 jest nie tyle jakimś nowym otwarciem dla serii, ile raczej epilogiem i laurką dla Chudego, którego droga idealnie się kończy w tej części. Film genialnie obrabia temat samotności, odrzucenia i ”pójścia dalej”. Kolejny raz Pixarowi udało się sprawić, że na ich filmie uroniłem łezkę. Gdy film już cię chwyci, to nie puści aż do końca filmu, który jest doskonałym zwieńczeniem wspólnej historii Buzza i Chudego. Na pewno znajdzie się w mojej topce na koniec tego roku.
Mój film wakacji to: Pewnego razu… w Hollywood
Pewnego razu… w Hollywood to film, o którym myślałem po seansie bez przerwy. Czego tutaj nie ma? Melancholijna wiwisekcja psychiki upadłego aktora w pierwszej części filmu? Jest. Historia wspaniałej przyjaźni, ocieplającej serce lepiej niż klasyczne feel-good movies w środku? Jest. Krwawa masakra i prawdziwe katharsis w finale? Również jest. Pewnego razu… to film kompletny. W fabule przewijają się wątki, które przypominają Bojacka Horsemana, a także osobiste rozliczenia się Tarantino z popkulturą i skandalami w Hollywood. W warstwie zdjęciowej mamy do czynienia z małymi dziełami sztuki za każdym razem, gdy bohaterowie jadą autem przez Los Angeles. Aktorsko to z kolei po prostu dowód jak rewelacyjnymi aktorami są DiCaprio i Pitt. Teraz tylko czekać na wersję rozszerzoną.
Po podliczeniu powyższych głosów, mamy następujący wynik:
Pewnego razu… w Hollywood – 3
Midsommar. W biały dzień – 2
Toy Story 4 – 2
Diego – 1
Kobieta idzie na wojne – 1
Spider-Man: Daleko od domu – 1
Najwięcej głosów wśród ankietowanych zdobył dziewiąty film Quentina Tarantino. Czy również jest to Wasz typ? Dajcie znać w komentarzach!
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe