Po przeczytaniu opisu filmu produkcja natychmiast skojarzyła mi się z Zakładnikiem Michaela Manna z pierwiastkiem Locke. I pokrewieństwo z obiema produkcjami jest w istocie dość oczywiste. Frank Grillo wciela się w tytułowego kierowcę ustawiającego się na różne akcje, które zazwyczaj mają na celu rabunek. Od początku obserwujemy jedną z nich i jak możemy się domyślić, to jest ta, która nie pójdzie zgodnie z założonym planem. W rutynową akcję wbija się niespodziewana osoba trzecia, zmuszając naszego antybohatera do szybkiego działania – bardzo często na wyczucie. Jest zupełnie sam, w środku nocy, w dodatku co rusz zmuszony jest weryfikować swoje działania na bazie kolejnych rozmów telefonicznych.
Na pewno Jeremy’emu Rushowi udało się wprowadzić do swojego filmu duszny klimat totalnego poczucia beznadziei, która potęguje przy każdym kolejnym nieudanym manewrze. Oczywiście osoby zaznajomione z tym gatunkiem dość szybko poznają się na serwowanych trikach, mimo wszystko lecących prosto z podręcznika klisz. Ale twórcom udaje się nas zainteresować – zwłaszcza przy kolejnych punktach przełomu, kiedy do głównej postaci dzwoni jakiś członek rodziny albo któryś z gangsterów z prośbą bądź groźbą. Sporym atutem jest w tym przypadku Frank Grillo, który może nie ma talentu Toma Hardy’ego, ale charyzma dobrze mu służy. Szkoda, że pewne aspekty produkcji zostały wykonane zupełnie po łebkach – szczególnie zrobiony na autopilocie finał. No i… dlaczego w tym mieście nie ma policji?!
Kierowca to taka mini-perełka na Netflix – ale w pewnych określonych warunkach. Jeżeli lubicie klaustrofobicznie prowadzoną kamerę, nocne eskapady prawie jak u Michaela Manna (choć to „prawie” robi sporą różnicę) i zwyczajnie macie ochotę na wieczorny film akcji, który jednak nie jest klonem Szybkich i wściekłych, warto sprawdzić tę pozycję.