Przeczytaliście właśnie motto książki, odnoszące się stricte do jej tytułu. Osoby zapoznane z powieścią wiedzą, że odnosi się ono zarówno do tematyki miłosnej, jak i problemu religii w ówczesnych czasach. O tym za chwilę.
Co tak naprawdę chce opowiedzieć nam autor? Bezrefleksyjni czytacze książek (sformułowanie niegdyś przeze mnie usłyszane) skupią się na śledztwie dwójki bohaterów — Wilhelma z Baskerville i jego ucznia Adso. Niemniej jednak to tylko wątek dodatkowy, zachęcający, by sięgnąć po książkę (film również). Kto przecież nie kocha historii detektywistycznych? Holmes, Poirot, a nawet Marple zapisali się na zawsze w popkulturze.
Franciszkanin metodą prób i błędów prowadzi śledztwo, a motyw walki o książkę i użycie arszeniku zachwycają. Chodzi tu bardziej o umiejscowienie akcji w nieznanym (wręcz tajemniczym) klasztorze, wprowadzenie różnorodnych postaci, czy tematów tabu w świecie strachu przed Kościołem (homoseksualizm, brak prawdziwej wiary w Boga, kwestia śmiechu w religii). To praktycznie 600 stron o problemach bliskich nam tak samo, jak — o dziwo — im w XIV wieku. Umberto Eco podejmuje też temat krytyki wiary. Oczernia istniejącą wtedy inkwizycję, pokazując jej okrutne i nieprzemyślane metody. Gdy bezwzględny Bernard Gui przybywa do pociesznego opactwa, nikt nie jest bezpieczny. Nawet ten niewinny! No i oczywiście problem miłości przychodzącej tak szybko, jak odchodzącej. Czy można kochać przekraczając granice? Czy można kochać kogoś oprócz Boga? To tylko nieliczne z pytań. Także tytuł — Imię Róży — odnosi się zarówno do chrześcijaństwa (róża jest piękna, ale ma swoje wady — kolce), a również do dziedziny namiętności (dziewoja poznana przez Adsa do końca pozostaje dla niego zagadką — tak jak róża była symbolem tajemnicy w średniowieczu).
Cytat ten idealnie opisuje wspomniane działania naszego Sherlocka, jak również to, na co postawił reżyser adaptacji. Pamiętajmy, że nie jest to ekranizacja – wiele wątków zostało zmienionych na pozytywne, w tym również zakończenie, które kojarzy się nam z happy endem. Uważam jednak, że film traci przy tym coś urokliwego z powieści Eco. Nie znajdziemy w nim życiowych rozterek, monologów o śmierci, lub historycznych ciekawostek. Dodatkowo skupia się bardziej na konflikcie Wilhelma z Bernardem, a sam efekt nie jest nawet w połowie tak epicki jak w książce. Warto go jednak zobaczyć dla pięknych widoków i naprawdę rzetelnego odzwierciedlenia życia mnichów w opactwie – poznajemy ich zwyczaje, jak wyglądały przyjaźnie etc. Wrażenie robi również masa szczegółów – wszystko zostało dopracowane! Dla osoby niezapoznanej z lekturą będzie to jazda bez trzymanki. Dla tych drugich? Dwie godziny dosyć pozytywnie spędzonego czasu.
Tak jak wspomniałem — parę rozbieżności się znajdzie. Postać Seana Connery’ego na ekranie jest diametralnie odmienna od tej z kartek Umberto Eco. U włoskiego pisarza poznajemy go jako osobę wierzącą w inteligencję, ponoszącą masę porażek i dochodzącą do prawdy dzięki zwykłemu szczęściu. No dobra — bez swojej mądrości i przenikliwości nie udałoby mu się dojść aż tak daleko — jednak jego ślepa wiara w potęgę intelektu wiele razy go zawiodła. Ukazuje się nam więc postać z silnym charakterem, ale popełniająca wiele błędów. Dzięki temu odbieramy go jako ludzkiego, bliskiego zwykłym śmiertelnikom. Zaś jego persona filmowa niczym Poirot odkrywa po kolei poszlaki, znajduje sobie to kolejnych wrogów i posługuje się humorem. Zapewne się czepiam, ale to po prostu nic nowego. Spróbujmy znaleźć w kinie coś, co nas zaskoczy, bohatera mniej tuzinkowego i stereotypowego. Bo da się — wystarczy odrobinka pomysłowości.
Adso wszakże poległ na każdej linii. W książce jako młodzieniec pomysłowy i żądny wiedzy (a przy tym nie do końca pokorny) wzbudza sympatię każdego czytelnika. W ekranizacji niestety bije od niego nijakość. Po prostu niczym powietrze funkcjonuje w trakcie wydarzeń, mogłoby go nie być, wręcz denerwuje. Nie chodzi tu o Slatera (który swoimi minami i zagraniami woła o pomstę do nieba), a zabicie jego temperamentu w scenariuszu. Tak nie można. Bo tak beznadziejnego mnicha to by nawet Tommy Wiseau zagrał! A my — miłośnicy kinematografii —potrzebujemy niewiarygodnych ról i doświadczeń.
Produkcja Annauda budzi obrzydzenie. To oglądanie miejsca zamieszkanego przez grupę trolli, co w żaden sposób nie pomaga nam dotrwać do końca. Tym bardziej, że tą grupą trolli są opaci ucharakteryzowani na dziwolągów (a nie ludzi) na czele z Ronem Perlmanem — on na szczęście żadnych dodatków nie potrzebował! Nie widzimy ich jako ludzi wykształconych i kochających Boga, tylko odbieramy negatywnie, niczym świnie, dla których najbardziej liczy się koryto. Również całe śledztwo zostało skrócone do minimum, a widz do końca nie zrozumie po co Jorge starał się ukryć Poetykę Arystotelesa. Pytanie, czy odbiorca filmowy będzie chciał to pojąć? Raczej nie. Wszystko jest pokazane ot tak, bez żadnego przekazu, by przedstawić jakąś tam historię i tyle. Imię Róży ma natomiast w sobie treść niewyobrażalną, po którą każdy powinien zajrzeć. Tak więc film możemy obejrzeć dla zaspokojenia ciekawości. Ludzie w sumie lubią zamki, czy jakieś tam widoki. Niby dlaczego turyści co roku jeżdżą do Malborka?
Co zatem dla tych, którzy widzieli zarówno książkę, jak i film? Życie w średniowiecznym zamku, albo inną powieść powiązaną z średniowieczem – począwszy od Filarów Ziemi po fantastyczną Grę o Tron. Ewentualnie Lot donikąd Fullera – pomysł na fabułę dosłownie ten sam.
lustracja wprowadzenia: kadr z filmu Imię Róży
Jak już się ktoś porywa na krytykę filmu Annauda to przydałoby się znaleźć mocniejsze argumenty, a o te trudno, bo film wbrew twierdzeniom autora jest świetny. A finałowe stwierdzenie że Gra o Tron jest związana ze średniowieczne to już szczyt absurdu…