Fahrenheit 451 ukazuje wizję państwa, w którym książki są obiektami wręcz demonicznymi. Zaburzają strefę komfortu i odbierają szansę na szczęśliwe życie. Postacie w literaturze nie są prawdziwe i nie znają realiów naszego świata, zatem nie należy kierować się ich przykładem. Taką ideologię reprezentuje prawie każdy mieszkaniec Stanów Zjednoczonych w świecie wykreowanym zarówno w pierwowzorze, jak i w ekranizacji.
Uwaga – spoilery
Niczym w Equilibrium, o którym pisałem wcześniej, system widzimy oczami jednostki. 451 stopni Fahrenheita to temperatura, w której kartka papieru zaczyna płonąć. Przeciętny obywatel, Guy Montag (Oskar Werner), można by powiedzieć just a guy, jest jednym ze strażaków, których profesja skupia się na paleniu książek. Dziwne, prawda? Guy ma w tej kwestii wątpliwości i zadaje jedno proste pytanie, które zostaje stłumione przez propagandę: Czy to prawda, że strażacy kiedyś gasili pożary? Skontrowaniem tej wątpliwości jest wyciągnięcie historii strażaków, spośród których pierwszym był, no właśnie, Benjamin Franklin. Ojciec założyciel, niszczyciel literatury.
Kto nie buduje, ten pali. Historia stara jak świat i młodociani przestępcy.
Zdarzyło wam się, że jedno zdanie, czy myśl, zmieniło wasze życie, choćby w najmniejszym stopniu? W Fahrenheit 451 właśnie tyle potrzebuje Montag, marionetka systemu. Spotyka on Clarisse McClellan (Julie Christie) – kobietę, która wyróżnia się spośród mas, potrafi dostrzec piękno natury, rozmawiać z ludźmi o istotnych sprawach, a także wpłynąć na protagonistę. Ciekawa Guya pyta: Czy jesteś szczęśliwy? To istotne zdanie zawraca mu w głowie, bo czy człowiek żyjący w dręczącym schemacie może być szczęśliwy?
Nie chciała wiedzieć, jak jakiś przedmiot jest zbudowany, lecz dlaczego. To bywa niekiedy kłopotliwe. Człowiek zaczyna wciąż pytać: dlaczego? I jeśli to trwa dłużej, staje się bardzo nieszczęśliwy.
Clarisse została przez Truffaut istotnie zmieniona. Jego Fahrenheit 451 zasadniczo skupia się na relacji bohaterki z Montagiem. Początkowo to niewinna osoba, która tylko zagaduje głównego bohatera. Później spotyka go ponownie i ponownie, i ponownie… W pierwowzorze panna McClellan pojawia się tylko dwa razy. W adaptacji występuje częściej, ale nie jest to złe! Dzięki niej poznajemy system głębiej, szczególnie w kwestii edukacji wczesnoszkolnej. Pracuje ona jako nauczyciel i zostaje wydalona, gdyż nie stosuje się do standardowych reguł nauczania. Dzieci wspaniale spędzają z nią czas, ale nie jest to na rękę władzom placówki. Jedyna właściwa prawda o świecie jest wpajana już w szkole. Zdecydowany ukłon dla reżysera, że zwrócił na to uwagę.
Autor książki, Ray Bradbury, spostrzegł w swoim wywiadzie, udzielonym w 50 rocznicę wydania Fahrenheit 451, interesujące zjawisko. Jego zdaniem, aktualnie w naszym świecie zanika czytanie, stawia się coraz mniejszy nacisk na jego naukę. Dla podkreślenia wagi literatury w społeczeństwie posłużył się następującym przykładem. Jeżeli miasto zostanie zniszczone przez trzęsienie ziemi, najpierw powstanie szpital, a potem biblioteka. Z książek można się będzie dowiedzieć jak naprawić pozostałe szkody. Brzmi trochę absurdalnie, ale nie można się też w pełni sprzeciwić.
Protagonista stwierdza, że nie odczuwa faktycznego szczęścia, wbrew temu co chce wmówić mu telewizja i znajomi. W związku z tym inaczej analizuje sytuacje, w których zmuszony jest palić książki. Jednym z kluczowych momentów jest wizyta w domu starszej kobiety (Bee Duffell), posiadającej pokaźną bibliotekę. Ma ona możliwość opuszczenia domu i poświęcenia całości zebranej na papierze wiedzy. Decyduje się jednak na zostanie spaloną wraz ze swoim zbiorem literatury. Cóż za głupota, można by pomyśleć. Także co za poświęcenie dla swoich wartości. Guy zrzucając książki na stos czyta tylko jedno zdanie, ale to skłania go do dalszego myślenia. Zastanawia się, dlaczego książki są złe? Dlaczego kobieta zgodziła się za nie zginąć? Te pytania nie dają mu spokoju.
Coś musi być w książkach, coś, czego nie możemy sobie wyobrazić, by zmusić kobietę, ażeby została w płonącym domu. Coś w tym musi być.
Pierwszą deską ratunku jest naturalnie żona. W książce nazwana Mildred, w filmie – Linda (tak, znowu Julie Christie). Kto wie dlaczego, niech mnie oświeci. Stanowi ona typowy przykład osoby, która cały dzień siedzi przed ekranem telewizora. Najważniejszą rzeczą w jej życiu jest Teatr Rodzinny, czyli program interaktywny, w którym prezenterzy rozmawiają także z widzem. Zadają mu pytania w taki sposób, żeby zawsze udzielał właściwej odpowiedzi. Mildred czuje się dzięki temu członkiem prawdziwej rodziny, a prezenterów nazywa kuzynami.
Tragiczne wręcz wypaczenie wartości w Fahrenheit 451 uniemożliwia Montagowi poważną rozmowę z żoną. Niejednokrotnie stara się zadać jej istotniejsze pytanie. Mimo wielu prób bez skutku. Jej odpowiedzi są albo wymijające, albo zgodne z tym, co mówi telewizja. Co ciekawe, jest na tyle zaślepiona, że nie pamięta nawet, gdzie pierwszy raz się spotkali. Guy z resztą też, ale przypomina to sobie po pewnym czasie.
Telewizor jest „realny”. Jest bezpośredni, ma wymiar. Mówi człowiekowi, co ma myśleć i wbija to w niego. Musi mieć rację. Wydaje się, że ma rację zawsze. Popycha pana tak szybko do swych własnych konkluzji, że pana umysł nie ma czasu zaprotestować: „Co za nonsens!”.
Mildred zaprasza do siebie znajome na wspólne oglądanie Teatru Rodzinnego. Ten fragment został przez Truffaut fantastycznie zaimplementowany, choć trwa niedługo. Guy wpada do mieszkania, dostrzegając zaślepione kobiety, skupione na ekranie, postanawia je sprowokować. Wyciąga ukryte dawno temu książki, po czym czyta na głos fragment powieści. Jedna z kobiet płacze i wszystkie opuszczają mieszkanie. Nie są to łzy współczucia, raczej beznadziei. W końcu losy postaci literackich nie są prawdziwe. Mimo wszystko książka doprowadza człowieka do smutku, potwierdzając tym, dlaczego jest zakazana. Przecież trzeba ukazywać tylko pozytywne emocje, to takie ludzkie.
Nam nie potrzeba spokoju. Potrzeba nam, by nas naprawdę dręczyło coś od czasu do czasu.