Ilekroć finiszuję jakikolwiek film Buñuela, wyczuwam podskórne pragnienie obalenia burżuazyjnego reżimu – najlepiej pierwszego z brzegu. I mówię to obejrzawszy zdecydowaną większość dzieł Hiszpana, stąd też możecie się domyślić, jak często ta chęć podrażnia me trzewia. Plus rewatche, to już w ogóle… Dyskretny urok burżuazji jest jednak perłą w jego koronie i w mojej opinii najlepszym filmem, jaki kiedykolwiek został nakręcony. Nie znajdziecie tu ani jednego elementu języka filmu, który nie zostałby doprowadzony do granic swych możliwości. Montaż, narracyjna rola dźwięku, visual storytelling – to wszystko pracuje tu na najwyższych obrotach, czyniąc zeń prawdopodobnie najobszerniejszy podręcznik do nauki kina. No i ta wybitna, subtelnie surrealistyczna poetyka, o której twórcy pokroju Lyncha czy Gaspara Noé mogą tylko śnić… Jeśli miałbym sprowadzić swoje rozumienie kinematografii do jednego filmu, to bez zawahania wskazałbym na Dyskretny urok burżuazji. Potraktujcie to jako polecajkę.
Theodoros Angelopolous – niesłusznie zapomniany mistrz filmowej melancholii, o którym dzisiaj rozmawia się wyłącznie w kinofilskim podziemiu. A od teraz także na Movies Room. Tragicznie zmarły przed sześcioma laty reżyser słynął z długich, przepojonych nostalgią i pustką ujęć, nieznającej pojęcia zbliżenia kompozycji kadru oraz skrajnie egzystencjalnej treści, wzmaganej jeszcze przez pióro jego etatowego współpracownika Tonino Guerry. Spojrzenie Odyseusza to z kolei może nie najlepszy, ale z pewnością najpełniejszy przejaw ich kooperacji. Wrażenie robi tu przede wszystkim mnogość motywów, z których składa się cała fabuła, a które – pomimo swej różnorodności – ani na moment nie wchodzą ze sobą w kolizję. Mit o Odyseuszu, pionierzy bałkańskiej kinematografii bracia Manaki, konflikt bałkański i międzynarodowa gwiazda Harvey Keitel – jak z tego ułożyć spójne i bezpretensjonalne dzieło? Theo znalazł na to pytanie odpowiedź, spinając wszystko klamrą odwiecznej podróży człowieka ku zapomnieniu. Pokrzepiające i piękne zarazem.
Nie jestem człowiekiem szczególnie wierzącym. Prawdę mówiąc nadal nie wiem, w co tak do końca wierzę. Kiedy jednak na ekran trafia Carl Theodor Dreyer, wszelkie wątpliwości przestają mi doskwierać. Przynajmniej tymczasowo. Duńczyk już w Męczeństwie Joanny d’Arc… ba, w Kartkach z dziennika Szatana udowodnił, z jaką perfekcją posługuje się okiem kamery oraz skrajnie minimalistyczną scenografią, aby uzyskać nieskazitelną atmosferę świętości. Słowo jednak bije wszystkie jego poprzednie obrazy i w ogóle wszystkie filmy o tematyce religijnej na głowę. Domyślam się, że stosowanie określenia katharsis jest już w kontekście sztuki nieco passe, ale dokładnie to czuję przy każdym podejściu do arcydzieła Dreyera – oczyszczenie. Finałowa scena zmartwychwstania, która logicznie myślącego widza powinna zniesmaczyć, mnie absolutnie rozkleja, a jest tak właśnie z powodu konsekwentnie utrwalanego klimatu sacrum. Polecam więc to doświadczenie każdemu – nie tylko katofaszystom.
Chciałoby się rzec „no nareszcie Godard”, prawda? Długo trzymałem was w niepewności, ale też długo zastanawiałem się nad tym, który film Francuza zasługuje na to wyróżnienie. Wybór padł na Pogardę, czyli – w mojej opinii – najdojrzalszy obraz Jean-Luca, który posiada wszystko, co przypadnie do gustu tylko prawdziwemu kinofilowi – nowa fala, reżyserska autoteliczność, dekonstrukcja formy i Fritz Lang w roli Fritza Langa. I na tym w zasadzie powinienem zakończyć swój opis, bo też co tu jeszcze lepszego można dodać, ale zachowując dziennikarski obiektywizm zaznaczę, iż drugiego tak pięknego filmu Godard w swojej wieloletniej karierze, która zresztą trwa do dziś, nie nakręcił. Był co prawda bliski osiągnięcia tego pułapu w Kobiecie zamężnej czy też Pasji, ale jednak do poziomu Pogardy nigdy już nie dobrnął. Być może ten stan rzeczy zmieni nadchodzące Le livre d’image.
Produkcji Wiertowa zawdzięczam jedno – jako pierwsza uświadomiła mi to, że film może posługiwać się całkowicie odrębnym i unikatowym językiem bez uszczerbku na własnej jakości. A stąd do mojej fascynacji filmowym dadaizmem i surrealizmem droga była niedaleka… Niemniej sam Człowiek z kamerą filmową sprawia już odpowiednie wrażenie, które polecam każdemu, kto jeszcze z abstrakcją w kinie nie miał do czynienia. Agresywny montaż, szybkie cięcia, kult maszyny i absolutny brak klasycznie pojmowanej narracji – doskonały znieczulacz po blockbusterowym maratonie. Uwierzcie mi na słowo.
Climax kinową premierę odnotuje dopiero na późne lato lub wczesną jesień tego roku, ale już teraz wiem, że dziesiąte miejsce mojego rankingu zostanie przezeń zagospodarowane. No bo spójrzcie tylko na ten zwiastun – czy nie tak właśnie wygląda film idealny?
Jako że nieplanowanie utrwalił nam się w cyklu zwyczaj honorable mentions, to i ja nie pozostanę gorszy od moich kolegów (tak samo jak w przypadku rankingu, kolejność całkowicie przypadkowa): Zemsta Sithów (2005), reż. George Lucas; Neon Demon (2016), reż. Nicolas Winding Refn; Love (2015), reż. Gaspar Noé; Zeszłego roku w Marienbadzie (1961), reż. Alain Resnais; Teoremat (1968), reż. Pier Paolo Pasolini; Śmierć w Wenecji (1971), reż. Luchino Visconti; Czarny łabędź (2010), reż. Darren Aronofsky; Oczy szeroko zamknięte (1999), reż. Stanley Kubrick
Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu Dyskretny urok burżuazji
Jednak.
Bardot >>>>>>>> Karina.
Dziękuje, to chciałam tylko przeczytać.
#teambardot
Że Love niby na ławce rezerwowych? Come on! Toz to badziew.
Ale CLIMAX – pierwsza klasA